Piątek
21.06.2013
nr 172 (2882 )
ISSN 1734-6827

Psy myśliwskie



Temat: tropowcy;)

Autor: Piotr Brzeziński  godzina: 10:20
Koledzy temat wygasa a szkoda... Zachecam do pisania :)

Autor: Schweirabeit  godzina: 22:55
NOCNA LEKCJA POKORY. Tygrys prężył swoje nieregularnie paskowane , muskularne ciało kilka metrów ode mnie… Jego długi ogon uderzał nerwowo w zmrożony śnieg i wykonywał ruchy na boki. Zaraz zaatakuje – pomyślałem nerwowo ściskając swoją kurkową śrutówkę w której jednej z luf tkwił pocisk kulowy , a w drugiej drobny śrut na ptactwo. Jego żółte ślepia były wpatrzone w mojego posokowca hanoverskiego który oszczekiwał go zajadle obiegając w bezpiecznej odległości. Ale tygrys nagle przeniósł wzrok na mnie! Jego ogon znieruchomiał a cielsko z kocią zwinnością oderwało się od podłoża i poszybowało w moją stronę. W tej samej sekundzie nacisnąłem spust dubeltówki. O zgrozo , wielki kot w ogóle nie zareagował na strzał tylko przednimi łapami wylądował na mojej klatce piersiowej przewracając mnie na śnieg. Zacząłem się dusić pod jego ciężarem , a smrodliwy oddech z jego paszczy buchnął z całym impetem w moje nozdrza. Jednocześnie poczułem zimny oddech i dotyk jego nosa…. Otworzyłem oczy . Powieki sklejone snem były dziwnie wilgotne… a pomruk tygrysa nie zniknął , ciężar na klatce piersiowej również. - Cholerny sierściuchu , co robisz na mnie??? Mruknąłem pod nosem w kierunku mojego jamnika szorstkowłosego który wspierając swoje przednie łapy na moim mostku (ważył 11 kg) warczał gardłowo spoglądając w okno, od czasu do czasu swoim szorstkim jęzorem oblizując mnie po twarzy… Normalnie sypiał w kołysce przy łóżku, ale widocznie cos go zaniepokoiło i postanowił zrobić mi pobudkę. - Muszę przestać oglądać przed snem ,,Czterech pancernych’’ , szczególnie pierwszy odcinek przypadł mi do gustu ze względu na sceny z polowania. Akurat go oglądałem wieczorem ,po powrocie z Warszawy, chcąc odreagować stres po firmowym spotkaniu. Gestem uspokoiłem jamnika pokazując gdzie jego miejsce. Posłusznie zeskoczył do leżanki i westchnąwszy z wyrzutem zwinął się w kłębek. Nasłuchiwałem. Okno w mojej sypialni było nastawione w pozycji ,,wentylacja’’ Z zewnątrz dobiegał jednostajny dźwięk, jakby pracującego silnika diesla… Co jest…?! Kradną mojego starego Hiluxa , czy jak? Pomyślałem, gorączkowo odrzucając kołdrę. Podbiegłem cicho do okna i nie poruszając firanką wyjrzałem ukradkiem. Dłoń namacała już tatarski łuk , który wisiał na ścianie przy oknie…Trafiałem z niego jabłko na 30 metrów...Na podjeździe , pod bramą , stał Land Rover , od razu rozpoznałem samochód mojego przyjaciela , który dwa lata temu zdał egzaminy dla nowo wstępujących. W samochodzie , dwie postacie mocno gestykulowały , co było widoczne w świetle ¾ księżyca która oświetlała noc. Sięgnąłem po latarkę stojącą na parapecie okna i poświeciłem silnym strumieniem światła w przednią szybę terenowego auta. Wyższa z postaci pokiwała natychmiast przyjacielsko dłonią , a ja zacząłem naciągać dżinsy, przeklinając w duchu guziki w rozporku. – Kto to wymyślił…? Nie lepszy suwak , myślałem poprawiając spodnie i zbiegając ze schodów. Kiedy wybiegłem w samej koszulce i dżinsach na podwórko zobaczyłem dwie sylwetki. Różnica wzrostu była znacząca. To Wojciech i Tomasz zgadłem w przelocie. Uśmiech od razu wrócił na moje skwaszone usta. Strasznie lubiłem tych dwóch ludzi, Choć młodzi wiekiem w wielu sytuacjach wykazywali wiele rozsądku i dojrzałości. -Co jest panowie, stoicie pod bramą zamiast dzwonić i budzić! Postrzeliliście tygrysa , który jest pod ochroną i boicie się mi o tym powiedzieć? Rzuciłem żartobliwie, przypominając sobie mój sen. - Nieeee, z zakłopotaniem odparł Wojtek. Losowaliśmy , kto ma zadzwonić do drzwi , bo baliśmy się że nas opieprzysz… Uśmiech na dobre zagościł na mojej twarzy. Podszedłem do Wojtka i próbowałem spojrzeć mu w oczy. Niestety ,mierzył blisko dwa metry wzrostu , a ja mimo że nie należałem do najniższych mogłem tylko pomarzyć o kontakcie wzrokowym bez stołeczka pod nogami…Wyobraziłem sobie jak go opie…..m i znowu się uśmiechnąłem. 892 445/* -Mówcie o co chodzi bo mi zimno się robi – zakomunikowałem zniecierpliwiony. - Słuchaj , strzelałem do dużego odyńca na skoszonej kukurydzy, w biegu, choć odległość była niewielka. Dzik poszedł, nie zaznaczając strzału. Jest sporo farby. Myślę że jest dobrze trafiony. – energetycznie wyjaśnił sytuację Wojtek. Spoważniałem od razu. Instynktownie spojrzałem na kojec , gdzie Ali miarowo stukał swoim ogonem w budę. Już wiedział że kroi się nocna przygoda… - Panowie, dajcie mi pięć minut, wskoczę w jakieś sensowne łachy i jedziemy, nie ma co czekać. Biegiem wróciłem do domu i stanąłem przed drzwiami od piwnicy. Jamnik Leo siedział przed nimi i patrzył porozumiewawczo. -No , kolego , to nie dla Ciebie praca. To nie kaczor w rzece , czy kogut w zagajniku. Wracaj do kołyski i spij . Dziś Cię nie zabiorę. Jamnik pomyślał z minutę , ale widząc moją niezłomna postawę zaczął się wspinać po schodach do sypialni , tylko jego pazurki grały o drewno… Usłyszałem ciche gwizdnięcie mojej żony i piesek przeszedł go galopu w pędzie do ciepłego posłania…Pewnie kudłata franca zaraz położy się na mojej poduszce – pomyślałem z uśmiechem wyobrażając sobie jak Leo , korzystając z mojej nieobecności natychmiast zajmuje moje miejsce na poduszce w łóżku przy pełnej akceptacji żony…. Schodziłem po schodach do piwnicy. Od razu zacząłem się ubierać. Koszulka termoaktywna na gołą skórę i niemiecki flectarn na nią. Takie same spodnie. Zdjąłem z wieszaka skórzany otok wraz z obrożą tropową. Wyszedłem przez garaż. Ali stał na tylnych łapach , oparty o siatkę kojca. Otwarłem drzwiczki i pies obwąchując wszystko dookoła wybiegł ze swojego mieszkania. Za chwilę siedzieliśmy w samochodzie. Ja na siedzeniu , Ali na wycieraczce, wspierając łeb na moim kolanie zaglądał mi w oczy pytając ,,, Damy radę..?’’ Land Rover prowadzone przez Tomka wolno huśtał się na wybojach gruntowej drogi. Wyglądałem przez okno i patrzyłem na księżyc. Ileż to już takich nocy..? Patrząc w niebo przypomniałem sobie cytat z ,,Ostatniego Mohikanina’’ -,,Kiedy przyszło na świat słońce i jego brat księżyc , ich matka zmarła przy porodzie. Wtedy to księżyc wyrwał z jej piersi gwiazdy i rozrzucił po niebie na pamiątkę jej duszy. Zawsze kiedy patrzę w gwieździste niebo myślę o swoich przodkach , którzy już odeszli , ale w taką noc są przy mnie. I modlę się za nich do Boga!’’ - Śpisz ? Zapytał Wojtek z przedniego siedzenia. -Nie , odparłem , przytulając łeb Alego do piersi. -Już dojeżdżamy, za chwile Pieklisko. -Wiem, odparłem , poznając znajomą dolinę ze strugą wodną. To magiczne miejsce miało taką właśnie nazwę . Nikt nie wiedział dlaczego , ale tak mówili najstarsi ludzie z tych okolic. Jednocześnie sięgnąłem za siebie próbując namacać mój sztucer, który zwykle leży na siedzeniu za mną. Nie było go!!!! -Masz broń ? Rzuciłem zdawkowo do Wojciecha. - Tak , dryling. Zabiorę, nie martw się. Znowu się zamyśliłem , wspominając naukę strzelania uskutecznianą przez Wojtka. Był niezwykle zdolnym i cierpliwym uczniem. Strzelał o wiele lepiej ode mnie. Po prostu panował nad emocjami, co mnie nie zawsze się udawało. -To dobrze, bo ja z tego wszystkiego nie wziąłem broni. Tylko mój duży nóż bovie był zatknięty za pas, choć mój ojciec zawsze mi powtarzał że w bezpośrednim starciu z dzikiem pomoże mi tyle co kula u nogi więźnia, który chce uciec z więzienia. Ale cóż , niektórzy nigdy nie wyrastają z dziecinnych marzeń. Silnik przestał pracować a Tomek spojrzał na mnie z nad ramienia. Idziemy? Zapytał. -Idziemy , odparłem gramoląc się z auta. Ali już był na zewnątrz i węszył górnym wiatrem wskazując pole na którym jeszcze wczoraj stała kukurydza. -To tam…? – zapytałem Tomka wskazując palcem kierunek. -Tak. Kiedy wracaliśmy do auta dzik nagle wyskoczył z kukurydzy na skoszone pole i zaczął galopem nas okrążać w kierunku lasu. Wojtek zdjął dryling z ramienia , złapał go w lunetę i strzelił. O poprawce nie było mowy. Odyniec nie zaznaczył przyjęcia kuli , a farbę znalazłem 200 metrów stąd. Tomasz był znakomitym tropicielem i miał serce do psów. Mogłem zaufać temu co mówi . Przywołałem gestem posokowca który posłusznie usiadł przy mojej lewej nodze. Zacząłem wolno rozwijać otok , rozmyślając o moim śnie. Ali czekał. Za chwilę już podjął trop. Była dobra widoczność , nie potrzebowaliśmy latarek. Lekki przymrozek skrzył się na trawie. Wojtek z mojej prawej strony , dwa metry ode mnie z drylingiem gotowym do strzału. Tomek z tyłu , kontrolował czy idziemy w dobrym kierunku , raz za razem znajdując kropelki farby. Do lasu mieliśmy około kilometra. Tak naprawdę byli to jedni z nielicznych moich towarzyszy którzy zawsze za mną nadążali kiedy prowadziłem psa. Większość myśliwych po kilkuset metrach zostawała z tyłu , czy to ze zmęczenia , czy to ze strachu… Oni nie. Trop prowadził przez łąkę z wysoką i ostrą trawą. Dzik sforsował niezbyt głęboki rów i poszedł dalej w kierunku sosnowego , gęstego jak szczotka zagajnika , który już rysował się w świetle księżyca. Za kilkanaście minut stanęliśmy zasapani na dukcie . Na piaszczystym podłożu odbita była wielka , dzicza rapeta. Ali wciągał łapczywie odwiatr , patrząc pytająco na mnie. Szedł bardzo spokojnie , bez wielkich emocji , co chwile oglądając się za siebie. Wiedział że to nie mały przelatek z którym sobie spokojnie poradzi. To król tutejszych lasów. Duży , silny , inteligentny i skuteczny w ataku niczym samuraj. Należał mu się wielki szacunek i Ali to czół. Jak ? Nie wiem. - Panowie , zrobimy tak. Wojtek obejdzie zagajnik dookoła i stanie po przeciwnej stronie. I tak nie da się w nim strzelać. Jest noc, a zagajnik jest tak gęsty że mógłbyś trafić psa. Ja z Tomaszem i Alim wejdziemy za tropem. Jeśli dzik zaległ w zagajniku puszczę psa luzem. Idź i pilnuj! – Powiedziałem do Wojtka pokazując mu kierunek . Przyjaciel zgodził się bez cienia protestu. Jego sylwetka już rozmywała się w mrocznym lesie. Księżyc powoli zmierzał w kierunku horyzontu. Cienie w lesie robiły się coraz dłuższe a trupie światło powoli pochłaniał mrok. Usłyszałem wibrę w telefonie Tomka. To znak że Wojciech jest na stanowisku. -Szukaj trop , rzuciłem cicho do Alego jednocześnie odpinając otok. Psa już nie było. Zagłębiliśmy się w zagajnik. Był tak gęsty że w mojej latarce czołowej widziałem najwyżej na metr przed sobą. -To jakaś masakra -powiedziałem do Tomka który krok w krok szedł za mną. - Farba jest , więc idziemy dobrze , odpowiedział pokazując krople na ściółce. Po kilkunastu minutach wyszedłem znowu na dukt. Wprost na Wojtka. -I co? Zapytałem. - Nic. Nic nie widziałem , ani nie słyszałem. Musiał iść dalej na duży las. Jest podszyty wysokimi jałowcami , ma się gdzie chronić. Odparł Wojtek. - No to idziemy. Posuwaj się równolegle do mnie. Nie wychodź do przodu , ani nie zostawaj z tyłu. Tomek , ty kilkanaście metrów za nami. Bracia skinęli posłusznie głowami. Para buchała z nich ogromnymi tumanami, w przymrozku przedświtu. Byli bardzo grubo ubrani, w przeciwieństwie do mnie. Znowu zapiąłem psa na otok. Ali podjął trop kierując się na wysoki sosnowy las . Rosłe jałowce tworzyły gęsty podszyt , ale widoczność i tak była lepsza niż w zagajniku. Co chwilę forsowaliśmy zagłębienia terenu i rowy pełne wody. Ali zaczął zdradzać pewną nerwowość. Ogon wygięty jak u skorpiona , najeżona sierść na grzbiecie, i podniesiona kufa łapiąca górny wiatr zdradzała rychły finał nocnego spektaklu. W mdłym świetle mojej latarki co chwila błyskały jego oczy , kiedy sprawdzał czy idę za nim. Otok był całkiem luźny. Pies przestępował z nogi na nogę pokonując teren nad wyraz ostrożnie. W pewnym momencie , pod grubą sosną znowu błysnęły ślepia Alego. Ale co to?!!! Otok jest skierowany zupełnie w inną stronę! Jeszcze raz poświeciłem latarką w stronę sosny i zobaczyłem jak ogromna , czarno siwa kula mięśni dwoma susami dopada do Alego, który jakimś dzikim instynktem odbija się czterema nogami w górę unikając ciosu orężem. Ale niestety , otok który trzymałem w ręku był wyciągnięty do końca. Poczułem szarpnięcie i zobaczyłem jak posokowiec ze straszliwym pomrukiem walki na śmierć i życie chwyta odyńca za ucho, jednocześnie nie mając możliwości pełnego manewru ze względu na to że łączyła nas skórzana taśma. Finał mógł być tylko jeden , choć wszystko rozgrywało się w ułamku sekundy. Odyniec wykonał niewielki ruch swoim mocarnym łbem i Ali już był pod nim. Skowyt ciętego orężem psa był dla mnie jak uderzenie w głowę. Ale dzik nie dawał za wygraną .Jego malutkie, świdrujące ślepka , pobłyskujące w świetle latarki skierowały się na mnie. Ręka instynktownie zacisnęła się na rękojeści noża a mózg podpowiadał o beznadziejności sytuacji…. Nagle jakaś nieludzka siła uderzyła mnie w lewe ramię tak mocno że oderwałem się od ziemi i poleciałem na krzak jałowca. Włosy na głowie stanęły mi dęba pod kapeluszem. Wielka zielona postać , ze zwisającymi bardzo długim włosami ociekającymi szlamem i wydająca jakiś przeraźliwie przykry zapach błota odgrodziła mnie od dzika. W tej samej sekundzie huknął strzał , a ja lądując na miękkim mchu zobaczyłem odyńca spisującego rapetami testament półtora metra ode mnie… Byłem lekko zamroczony nadmiarem wrażeń , adrenaliny i wszystkiego naraz. Ale szybko stanąłem na nogi. Spojrzałem z obawą na wielką postać stojącą przede mną. Tumany pary, śnieżnobiały szeroki uśmiech i dymiący jeszcze dryling kazał mi sadzić że to Wojciech. - Wyglądasz jak diabeł zażywający kąpieli w siarkowym bagnie – powiedziałem cichym lekko jeszcze drżącym głosem, podchodząc do martwego odyńca. - Widzisz , wpadłem do jakiegoś rowu z wodą… Dlatego się trochę spóźniłem z reakcją - odpowiedział zakłopotany Wojciech. Tomasz nadbiegał właśnie z trzaskiem łamanych gałęzi. Włożyłem królowi tych kniei ostatni kęs między szczęki ,oglądając jednocześnie oręż. Był bardzo słaby . Choć dzik ważył grubo ponad 100 kg , to ani szable, ani też fajki nie były imponujące. Ale z drugiej strony wystarczyły by , aby moje wnętrzności ujrzały światło dzienne….Przypomniałem sobie że kilka tygodni temu w niedalekiej okolicy myśliwy zakończył życie w podobnych okolicznościach z przeciętą tętnicą udową. Z zainteresowaniem obejrzałem również rany postrzałowe. Pierwsza kula przebiła szynkę i roztrzaskał kość drugiego biegu. Druga zrobiła okrągły otwór między świecami odyńca…. Wyprostowałem się i spojrzałem na Wojtka który już doprowadził się do porządku , wykręcając kurtkę z wody i ściągając jakieś pnącza z kapelusza. Wyciągnąłem nóż na którego szerokim ostrzu spoczywał złom. Wojtek wziął go i zatknął za otok kapelusza. Uściskałem go ,,na misia’’ . Tomasz również otrzymał gratulację. Rozejrzałem się za posokowcem którego w takiej chwili również zwykłem nagradzać złomem. Ale psa nie było. Zaniepokoiłem się nie na żarty. Zwykle nie odstępował upolowanej zwierzyny na krok. - Tomek, poświeć proszę , masz mocniejszą latarkę. Zobaczyłem Alego zwiniętego w kłębek , jak leży na mchu. Podszedłem do niego czując jak serce podchodzi mi do gardła. Biło tak mocno że niemal słyszałem jego łomot. Zimny pot wystąpił mi na czoło… Wiedziałem że to on przyjął pierwszy atak ściganego dzika, i gdyby nie jego bohaterstwo brakło by tych kilku sekund aby nadbiegł Wojtek i zakończył sprawę. Kiedy się pochyliłem nad dzielnym psem , ten przewrócił się na grzbiet , pokazując brzuch. Tylko jego ogon , a zasadzie sama końcówka delikatnie zdradzała ból i emocje. Pachwina tylnej łapy zalana był krwią , a kilku centymetrowy płat skóry wisiał na włosku. Na szczęście rana była niegłęboka , ale na pewno bardzo bolesna. Wyciągnąłem ostre jak brzytwa Spyderco , którym szybkim ruchem obciąłem zwisającą skórę . Palce szybko przebiegały po gorącym , umięśnionym korpusie psa. W okolicy mostka , przy lewej łapie kolejna rana. Tym razem bardzo głęboka, długa na kilka centymetrów odcinająca jakoby mięśnie od żeber. Na szczęście tętnice i ścięgna są całe – pomyślałem. Szybko zdjąłem kurtkę i koszulkę , pociąłem ją w pasy. Kilka minut i Ali wyglądał jak ofiara pijanego chirurga , po opatrzeniu przez równie pijaną pielęgniarkę. Ale wesoło łypał na mnie ślepiami , tylko do dzika za blisko nie podchodził ….. Wtedy dopiero zacząłem racjonalnie myśleć. - Tomasz , zapychaj szybko po samochód . Na przełaj przez las i pola będziesz miał ze trzy kilometry. Ja z Wojtkiem wyciągniemy w tym czasie dzika do duktu. – spokojnie wyśniłem sytuację. Tomasz od razu bez słowa oddalił się szybkim krokiem, co chwila zerkając na zachodzący księżyc aby nie zgubić kierunku. Tak go uczyłem. -Wojtek , wypatrosz dzika , będzie lżej ciągnąć. Ale nie musiałem tego mówić. Przyjaciel już był w połowie tej ,,operacji’’. Szybko uwiązaliśmy kawałek linki do gwizdu dzika i niemałym wysiłkiem wywlekliśmy dzika do ubitej drogi. Było mi potwornie zimno. Koszulka poszła w bandaże , Wojtek był cały mokry , Ali pokiereszowany a temperatura – 3 stopnie. Był październik. -Palimy ognisko Panie Wojciechu – stwierdziłem ze szczękajacymi zębami. Wojtka już nie było. Słychać było tylko łamane suche gałęzie. Ja również z niemałym trudem znalazłem rosłego świerka i obłamawszy trochę suchych gałązek wróciłem na dukt. Kilka ruchów krzesiwa o ostrze noża wywołało płomień na suchych trawach podłożonych pod gałązki świerkowe. Nadszedł Wojtek , niosąc wielki stos suchych gałęzi. Za chwilę ogrzewaliśmy się przy cieple ogniska, rozebrani do pasa jak dwóch idiotów na pustyni… - Panie Wojciechu , wiesz że dziś uratowałeś nie tylko życie Alego , ale prawdopodobnie i moje? – zagadnąłem spokojnym tonem. - Nie. Myślę że przez moją głupotę niepotrzebnie je narażałem – odparł Wojtek. Nastała długa i niezręczna cisza. Nie wiedziałem co powiedzieć , nie doceniając tak szybkiego rozwoju duchowego mojego przyjaciela. -Dlaczego tak mówisz…? – zapytałem cicho. - Bo miałem tylko jedną kulę w drylingu. Gdybym nie trafił pierwszym strzałem , odyniec obydwu nas posłał by na lepszy świat – Wojtek spuścił głowę , zacierając nad ogniem wielkie jak bochny chleba dłonie. Długo siedzieliśmy w milczeniu wpatrując się w ogień. Ali leżał przy ogniu zerkając od czasu do czasu to na nas, to na dzika. Widać było że cierpi. - Widzisz , przyjacielu, całe nasze życie to jedna wielka głupota. Tylko od nas zależy czy tak go postrzegamy, czy może traktujemy jak misję określoną mocno w czasie. Ale jeśli strzelasz i zadajesz cierpienie zwierzowi to musisz mieć na tyle ikry aby nie zawahać się wejść w zagajnik i skrócić jego cierpienia. To dekalog. Dziś się nie zawahałeś ani sekundy. I to było wielkie. Trafiłeś odyńca między oczy w trakcie jego szarży jedną kulą. Ostatnią. Ja głęboko wierzę że to nasi przodkowie od wieków związani z lasem i przyrodą kierowali twoją bronią po to, abyśmy byli bogatsi w nowe doświadczenia. Abyśmy się stali lepszymi ludźmi i myśliwymi. Ja poluję dłużej od Ciebie i dziś zapewniam Cię że już nigdy nie będziemy szukać dzika w nocy , ani też nie poprowadzę psa na otoku w gęstych zaroślach. Alemu nic by się nie stało gdybym go puścił luzem. To moja lekcja pokory którą odebrałem dzisiejszej nocy. Cieszę się że wszystko się dobrze skończyło ale mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Ali zamerdał ogonem potwierdzając to co powiedziałem. W oddali słychać było cichy dźwięk silnika nadjeżdżającego samochodu. Świtało… Reszta opisów na mojej stronie...

Autor: Schweirabeit  godzina: 23:16
Hałas w duszy. Jednostajny szum silnika działał uspokajająco i usypiająco.. Droga w świetle reflektorów umykała pod maskę mojej Toyoty, która z rozkosznym mruczeniem diesla połykała kolejne kilometry. Spojrzałem na GPS przyklejony do szyby – jeszcze 211 kilometrów do domu. Jakieś trzy godziny –pomyślałem dodając sobie otuchy. Pomyślałem o Marku Kamińskim który w jednym z wywiadów zapytany czy podczas swoich samotnych pieszych wędrówek nie czół się samotny odparł – Nie , nie byłem samotny chociaż byłem sam. Ale kiedy człowiek żyje w zgodzie z samym sobą dobrze się czuje w swoim towarzystwie. Zaiste kiedy przemierza się pieszo setki kilometrów w śnieżycy i mrozie na dalekiej północy istotny jest każdy zakamarek duszy który może dodać sił. Podziwiałem tego człowieka za jego filozofię i podejście do życia. Powieki znowu niebezpiecznie zapragnęły się zamknąć i dostarczyć mojemu organizmowi snu którego tak bardzo potrzebowałem. Zmusiłem się siłą woli do ich otwarcia i kątem oka dostrzegłem cień na śniegu który w błyskawicznym tempie zbliżał się z prawej strony drogi , chcąc przeciąć mój kierunek jazdy. Prawa noga instynktownie wcisnęła hamulec , maska zanurkowała na dół a tył samochodu zaczął lekko ściągać w kierunku rowu. Przez asfalt lekkim , wyluzowanym kłusem przebiegł puszysty lis błyskając świecami oczu w moim kierunku. Wyprowadziłem auto lekkim ruchem kierownicy z niebezpiecznego tańca i zredukowałem bieg. Minąłem kolejny zakręt i dopiero wtedy odetchnąłem głębiej, głaskając czule obszytą skórą kierownicę. Moja służbowa córka samurajów znowu wyniosła mnie obronną ręką z opresji. Uświadomiłem sobie że jest piątek , godzina 18,25 i jutro sobota. Będę mógł wyskoczyć do lasu i znowu zapolować. Czas się przestawić na tryb weekendowy i na chwilę zapomnieć o korporacyjnej rzeczywistości… Weekend przyniósł obiecywaną przez meteorologów zmianę pogody . Po niemal dwóch tygodniach mrozów gdzie słupek rtęci spadał w nocy po niżej 25stopni sobota wstała pochmurna choć jeszcze mroźna. Widać było że przyroda szykuje zmianę. Po południu namówiłem ojca i ruszyliśmy do lasu. W odstrzale miałem cały przedział jeleni od cielaka do byka selekta , dziki i lisy. Marzył mi się byk , ponieważ od trzech lat nie spotkałem właściwego , godnego mojej kuli. Ojciec prowadził mojego Hiluksa ja siedziałem z boku trzymając dryling Hubertus 16/16 – 8x57IR. Właśnie zjeżdżaliśmy z asfaltu na leśny dukt kiedy ojciec nieoczekiwanie zatrzymał samochód i nim się zorientowałem podszedł do kobiety stojącej przy drodze. No pięknie , czas płynie , zmrok za pasem a mój ojciec psia krew sobie randki urządza! Napięcie powoli podnosiło ciśnienie mojej krwi wraz z upływającym czasem który spędzał ojciec na konwersacji z napotkaną przypadkiem kobietą. Wychyliłem się przez okno samochodu obrzucając wzrokiem okolicę. Znałem bardzo dobrze to miejsce. Dom z drewna i kamienia oddalony od wioski o około dwa kilometry , przytulony do lasu , gdzie budująca się cywilizacja niczym ostrzem noża oddzieliła podwórko od kniei blizną szosy. Ojciec nie jeden raz opowiadał iż jako nastolatek biegał do lasu z nieżyjącym już wujkiem z owego domu po drzewo aby upiec chleb. Drewno musiało być świerkowe gdyż ciotka umiała piec chleb tylko w takim drewnie. W innym się przypalał… Kobieta podeszła z ojcem do samochodu i wtedy dopiero poznałem że to owa ciotka, żona myśliwego z naszego koła który zmarł kilka lat temu. - Jarek, jak Ty się zmieniłeś! Siwych włosów Ci przybyło (ciekawe jak zauważyła, byłem w kapeluszu..) i jakoś tak zmarniałeś na twarzy – powiedziała ciepło na mój widok. - Widzisz ciociu , praca ,praca , i tylko praca. To i człowiek tak wygląda – odparłem. - A co chcesz upolować? – zapytała. - Wyjechaliśmy na jelenie , ciągle nam jednego byka brakuje w planie, ale już późno to i pewnie się nie uda – powiedziałem zrezygnowanym tonem. Pogłaskała mnie matczynym gestem po policzku i powiedziała – jeleń nie zając , nie ucieknie . Jak ma być Twój to będzie. Zaczerwieniłem się ze wstydu na myśl o złości jaką do niej poczułem za zmarnowany czas. Ojciec wsiadł za kierownicę i zapalił silnik. Nic nie mówiłem , choć byłem na niego wściekły. Co mnie obchodziła jakaś ciotka spod lasu…? Chciałem polować , strzelać! A nie być miły i być traktowany jak dzieciak! Hiluks ruszył leśnym duktem i to była najlepsza kolej rzeczy jaka mogła się wydarzyć w tej chwili. Siedziałem naburmuszony obok ojca i patrzyłem w okno na mijane oddziały. Ojciec nic nie mówił – jak zwykle z resztą , wyczuwając pewnie że jestem wściekły. Wreszcie wydusił z siebie - Ciotka powiedziała że nie rozmawiała z nikim od dwóch tygodni. Popatrz jaki to los człowieka. Powiedziała że na pewno coś dzisiaj upolujemy , bo pogoda jest dobra. Jasne , odpowiedziałem sobie w myślach zachowując milczenie. Na pewno coś ujrzymy jak już prawie ciemno w lesie , a zmarudziliśmy z pół godziny. Ojciec czując moją złość i znosząc uporczywe milczenie gwałtownie skręcił w prawo w wąski dukt prowadzący do nasypu kolejowego. Za chwilę auto z mozołem wdrapywało się pod usypany wał na którego szczycie biegły tory. Zatrzymaj – powiedziałem cicho do ojca. Auto zatrzymało się stukając ABS-em na śliskiej drodze. - Pojedziesz na ambonę na Trawnikach. Tam jest szansa na lisa i dzika. Ojciec nic nie odpowiedział skinąwszy głową. Wysiadłem zabierając potrójny pastorał i lornetkę Zeissa. Hilux potoczył się dalej z uspokajającym pomrukiem silnika, a ja pozostałem sam w uspokajającej ciszy lasu otulonego kołdrą śniegu. Naciągnąłem kaptur białej , maskującej kurtki na kapelusz i poszedłem duktem obserwując tropy odciśnięte na śniegu. Starałem się nie słyszeć swoich kroków ale było trudno…śnieg który odwilgł w ciągu dnia teraz zaczynał przymarzać i wydawał charakterystyczny zgrzyt. Przypomniało mi się staropolskie myśliwskie porzekadło ,, Jak pod nogami chrupie to zwierz ma myśliwego …w wielkim poważaniu’’ , dodałem od siebie . Ale cóż , inne porzekadło mówiło że dla myśliwego pogoda jest dobra , albo bardzo dobra. Dla mnie dziś była bardzo dobra! Powoli szedłem wpatrzony w otaczający mnie bajkowy krajobraz. Sosny nałożyły czapy ze śniegu i śmiały się do nieba oferującego coraz niższą temperaturę. Za to świerki nie przyjmujące zbyt dużo śniegu oferowały zwierzynie schronienie w zaciszu swoich gałęzi które sięgające ziemi tworzyły fortece nie do zdobycia. I właśnie w okolicy ogromnego świerka w pewnym momencie dostrzegłem sylwetkę jelenia. W pierwszej chwili nie byłem pewien , ale z braku jakiejkolwiek innej osłony położyłem się na dukcie wystawiając lufy mojego drylinga na wał osypany przez pług odśnieżający leśne drogi. Spojrzałem przez lunetę. Stał tam! Był schowany za krzewem wierzby która porastała pogranicze nasypu kolejowego. Widziałem wyraźnie cztery badyle i część korpusu . Niestety nie widziałem wieńca ukrytego w gęstwinie krzewu. Niewielka grzywa na karku świadczyła o młodym wieku byka – ale kto wie..?Może to upragniony selekt..? Krzyż lunety spokojnie spoczywał na komorze byka i tylko delikatne ruchy na bok świadczyły o biciu mojego serca. Tyk, tyk , tyk, skakał krzyż lunety , a jeleń stał jak zaczarowany i ani myślał się ruszyć. Zacząłem po woli odczuwać jak śnieg roztopiony pod wpływem ciepła mojego ciała przemienia się w wodę która zimnym dotykiem przenika przez moje ubranie na piersiach i brzuchu. Leżałem na zimnym i mokrym podłożu już dobre dziesięć minut i modliłem się aby byk w końcu się ruszył. W oddali huknął strzał. Ott, moje modlitw został wysłuchane. Byk zaczął zdradzać pewną nerwowość. Przekręcił się w lewo i nasłuchiwał. W pewnym momencie ruszył wdrapując się na nasyp kolejowy. W tej samej chwili naciągnąłem przyspiesznik spokojnie nasuwając krzyż celownika na komorę. W szerokokątnej lunecie dostrzegłem również poroże byka. Był to klasyczny ósmak , przyszłościowy i na pewno nie do odstrzału. Zerwałem się na równe nogi widząc jak byk niknie po drugiej stronie nasypu. Byłem zdenerwowany i zrezygnowany. Wieczór rozpościerał swoje macki nad knieją , ja zły i mokry wciąż liczyłem na cud Św. Huberta… Otrzepałem śnieg ze spodni który jeszcze nie zdążył stopnieć. Czułem jak woda z roztopionego śniegu zdobywa kolejne partie mojego ubrania. No cóż, życie. Swoje trzeba przecierpieć – tłumaczyłem sobie maszerując do odległej o około dwa kilometry ambony na której zasiadł ojciec. Znowu mijałem szkółki i młodniki . Starodrzewie zmuszało do szacunku przyrody a młodniki do wytężonej uwagi w wypatrywaniu zwierza. Wyszedłem na ogromną uprawę i podpierając się pastorałem wciągałem nogi aby zdążyć przed zmrokiem. Dukt prowadził skrajem dwuletniego młodnika który graniczył z trzydziestoletnim borem sosnowym. W pewnym momencie dostrzegłem jelenie żerujące na skraju zagajnika , jakieś siedemdziesiąt metrów ode mnie. Przywarłem do grubej olchy. Już czas działać – pomyślałem. Wychyliłem się powoli z za drzewa przykładając do oczu lornetkę Zeissa. Jakieś siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt metrów ode mnie kończył się wysoki sosnowy las i zaczynał gęsty młodnik. Na granicy tych dwóch wiekowo różnych drzewostanów żerowała chmara jeleni. W dziesięciokrotnym przybliżeniu dostrzegłem kilka łań i kilka cieląt. Nie zgadnę która to łania bez cielaka – pomyślałem. Odłożyłem lornetkę od oczu i w tym samym niemal momencie dostrzegłem jak byk patrzy na mnie zza wielkiego krzewu jałowca. - Cholera , jak mogłem go nie zauważyć !!! pomyślałem przykładając dryling do ramienia i szukając byka. Niestety , już go nie było. Kiedy spojrzałem znad lunety zobaczyłem tylko zad i tylne biegi kiedy wskakiwał do młodnika. W tym samym momencie cała chmara zaalarmowana gwałtowną ucieczką byka ruszyła niespiesznym kłusem wzdłuż drogi. Nic nie będzie z dzisiejszego polowania – pomyślałem opuszczając broń. Nic tylko ta przeklęta ciotka wszystko popsuła… myślałem stropiony gramoląc się przez rów i wychodząc na drogę którą pojechał ojciec. Uszedłem jakieś sto metrów kiedy dostrzegłem ścieżkę z prawej strony wygniecioną przez drwali którzy przetrzebiali ten oddział. - Może wejść …pomyślałem. A nóż jeszcze nie wszystko stracone , a przecież chmara nie poszła zbyt spłoszona. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Nim uszedłem wąską ścieżką pięćdziesiąt metrów w głąb oddziału usłyszałem łamane gałązki i pierwsza łania licówka przeszła moją ścieżkę około sześćdziesięciu metrów przede mną. Dopadłem do grubej olszyny i przytulony do jej szorstkiego pnia ustawiłem potrójny pastorał. Oparłem na nim czółenko drylinga opierając się jednocześnie lewym ramieniem o drzewo. To była wymarzona pozycja strzelecka… Patrząc przez lunetę obserwowałem przechodzące przez bardzo wąską ścieżkę jelenie. Jeden, dwa, trzy , cztery, pięć, sześć… ile ich jeszcze będzie? Wiedziałem że byk będzie szedł ostatni i będę miał najwyżej trzy sekundy na decyzję i strzał. Doliczyłem do dwudziestu dziewięciu kiedy na ścieżkę wysunął się byk. Odległość nie była znaczna , od razu w lunecie zauważyłem że to selekcyjny nieregularny i nie koronny dziesiątak. Ot , takie tam lichactwo jak mówił mój ojciec. Spojrzał w moim kierunku , odwrócił łeb w kierunku odejścia łań i dał krok do przodu. Wtedy huknął strzał i poczułem odrzut broni na ramieniu jednocześnie słysząc uderzenie kuli o tuszę. Wiedziałem już że jest źle. Byk wykonał krok do przodu w momencie strzału , a więc kula trafiła na miękkie… Trzask łamanych gałęzi wieścił ucieczkę chmary w knieję. Powoli osunąłem się na śnieg próbując opanować bijące jak szalone serce. Plecami oparty o olszynę patrzyłem w niebo zaciągające się czarnymi , śniegowymi chmurami zastanawiałem się co robić. Byłem na siebie wściekły. Trzeba było nie strzelać , co mnie podkusiło , robiłem sobie wyrzuty. Emocje powoli opadały i do głowy nasunęła mi się pewna refleksja… Przecież to dzięki ciotce spotkaliśmy te jelenie , gdyby ojciec się nie zagadał na drodze pewnie pojechalibyśmy inną drogą lub byli byśmy tutaj zbyt wcześnie. A ja nic tylko zły i wściekły. Na siebie , na ojca , na ciotkę i może jeszcze na pogodę! Uświadomiłem sobie że przez to całe nowoczesne życie, telefony, maile jestem głuchy i ślepy. Na piękno przyrody , na to co ludzie do mnie mówią i nawet na to co podpowiada mi serce. Przypomniało mi się powiedzenie starych górali ,,Niektórzy ludzie mają hałas w duszy i nie słyszą świata ani Boga’’. Ja niestety do nich dzisiaj należałem! No nic , trzeba mi iść na zestrzał , spojrzałem na zegarek – minęło dziesięć minut od strzału. Powoli zbliżałem się do wydeptanej przez jelenie transzei w śniegu. Ocena tropów i wysupłanie z plątaniny odcisków racic tego jednego tropu byka zajęła mi około kwadransa. W międzyczasie nadjechał ojciec który usłyszał strzał na ambonie nadjechał najszybciej jak mógł. - Jest źle –powiedziałem do ojca spuszczając głowę. Trafiłem byka na miękkie , odłączył się od chmary i poszedł do oddziału Patyki. Poszedłem za nim trzysta metrów, jest ciemna farba . Myślę że należy nam jechać do domu i jutro o świcie poszukać z Alim. - Pies nie potrzebny jest śnieg – skwitował sucho ojciec. Popatrzyłem znacząco na niebo. Zerwał się porywisty wiatr który niósł ze sobą mokry śnieg wirujący w powietrzu niczym płatki w szklanej kuli którą kiedyś dostałem na święta. Tworzyła się namiastka syberyjskiej purgi opisywanej w mojej ulubionej książce pod tytułem Dersu Uzała. Wracaliśmy do domu w milczeniu. Chyba obaj modliliśmy się do Św. Huberta aby śnieg przestał padać. Nie przestawał . Na pace jechał lis strzelony przez ojca. W łeb ze stu osiemdziesięciu metrów… A ja byka nie umiałem trafić na komorę z siedemdziesięciu kroków…. Spałem niewiele. Wciąż się budziłem i nie mogłem zasnąć. Tylko moja żona milcząc dyplomatycznie czułym dotykiem odganiała złe myśli. Jamnik pochrapywał w leżance obok łóżka a Ali nerwowo dreptał w kojcu co chwile wchodząc i wychodząc z budy. Słyszałem wszystko w ciszy nocy która spowijała dom. Była druga nad ranem kiedy znów się przebudziłem i chyba już nasty raz podszedłem do okna. Śnieg nie padał , ale na dachu Hiluksa było usypane dobre dziesięć centymetrów mokrego puchu. Temperatura dodatnia, odwilż. Jeszcze cztery godziny do świtu. Jak zaczarować sen…? Zastosowałem sztuczkę z dzieciństwa – położyłem poduszkę w nogach i nakryłem się kołdrą. Zbudziłem się przed włączeniem budzika i zerwałem na równe nogi. Szybko się ubrałem zabierając niezbędny ekwipunek. Wyjąłem z szafki mój krótki sztucer w systemie lever action w kalibrze 44Mag. Zabierałem go zawsze na okoliczność poszukiwania postrzałka. Siadłem za kierownicę i zapaliłem silnik. Ali na pace już się układał moszcząc sobie miejsce na przygotowanym dla saren sianie. Nieodłączny ojciec z boku. Droga minęła szybko . Zostawiliśmy samochód opodal tropu wejściowego który wczoraj pieczołowicie zaznaczyłem i wróciłem z psem. Ojca wraz z kuzynem który właśnie nadjechał wysłałem na przeciwległą ścianę oddziału gdzie wszedł jeleń na wypadek gdyby się podniósł. Towarzyszył mi kandydat na myśliwego odbywający starz pod moim okiem ,który skoro świt przyjechał z Łodzi aby zobaczyć jak wygląda prawdziwe tropienie. Kiedy podłożyłem Alego na trop ledwo widoczny po śniegiem pies natychmiast ruszył naciągając skórzany otok. Zaczęło się. Szliśmy dość wysoką drągowiną która łagodnie opadała w dół . Szło się łatwo i komfortowo. Pies szedł nerwowo i bardzo ciągnął . Doszliśmy do gęstych wiklin porastających podmokły teren. Teraz zaczęła się mordęga . Otok raz za razem plątał się w gęstych krzakach. Posokowiec kluczył i zawracał a mokry śnieg sypał się za kołnierze. Posuwaliśmy się bardzo powoli do przodu. Wiklina momentami była tak gęsta iż musieliśmy się czołgać. Drogę przegrodził nam szeroki lecz niezbyt głęboki rów z wodą która płynęła z pobliskich torfowisk i nigdy nie zamarzała. Ali zbliżył się do wody i rozejrzał w lewo i w prawo. Tropu nie było widać. Zgubiłem go jakieś trzysta metrów wcześniej zdając się całkowicie na psa. Czworonożny przyjaciel wszedł do lodowatej wody która sięgała mu do połowy brzucha i obwąchując zwisające nad wodą gałęzie posuwał się na wschód. Szedłem brzegiem ściskając otok . Przeszliśmy około dwustu metrów rowem i Ali wyszedł na przeciwległy brzeg otrzepując wodę z sierści. Ruszyłem za nim. Doszliśmy do ogromnej kępy jeżyn o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Rośliny o ostrych kolcach boleśnie kuły przez grube spodnie i raniły dłonie. Ali znowu kręcił się w kółko. W pewnym momencie ujadając ruszył pod dużego świerka . Przerepetowałem sztucer przykładając go do ramienia. Ogromna fontanna śniegu i błota wytrysnęła z pod drzewa . Muszka na komorę , palec przytulony do spustu… Ogromny odyniec kłapiąc orężem oddalał się wielkimi susami. Opuściłem broń i w ostatniej chwili schwyciłem przesuwający się opodal otok ciągnięty przez psa. Ali zarył kufą w śnieg kiedy taśma nagle się skończyła i ujadając szarpał się na uwięzi. Powoli go uspokajałam głaskając po karku. Spojrzałem na kandydata. Był , podobnie jak ja cały mokry od śniegu i potu który ściekał z naszych rozpalonych głów strumieniami. Dzielnie to znosił nie narzekając. Będą z niego ludzie –pomyślałem. Zacząłem wracać po swoich śladach do rowu aby znów podłożyć psa. Ale posokowiec podniósł zaśnieżoną kufę w górę i poprowadził górnym wiatrem w prawo do zgłębienia po wydobytym torfie. Kiedy podszedłem zobaczyłem wystającą , nie koronną tykę mojego byka. Ali głosił basem odnalezienie postrzałka…. Wzruszony uściskałem mojego czworonożnego pomocnika z całej siły. Warczał i wyrywał się do zwierza ale nie pozwoliłem go szarpać. Należał mu się szacunek. Cierpiał tak długo tylko przez moją niestaranność i pośpiech. Przez hałas w duszy…. Na zajutrz zaprosiłem ciotkę na kolację do restauracji. Opowieścią myśliwskim nie było końca , a ja wciąż myślałem o małym domu z drewna i kamienia przytulonym do kniei…