Czwartek
16.08.2007
nr 228 (0746 )
ISSN 1734-6827

Hyde Park Corner



Temat: Witam Forumowiczów!  (NOWY TEMAT)

Autor: Vulpes silvestris  godzina: 17:42
Wiam serdecznie! Jako swoiste "wpisowe" zamieszczam artykuł o moim ulubionym pisarzu. Polując na Hemingwaya Czytając prozę Noblisty, nieustannie pozostaje się pod wpływem barwnej fabuły życia autora. Budowały ją: ochotnicza i bohaterska służba na froncie I wojny światowej, kobiety, alkohol, męskie pojedynki na pięści, dość awanturniczy epizod, dotyczący prób stworzenia siatki kontrwywiadowczej na Kubie, a nawet pomysł polowania na U –Botty, niemieckie łodzie podwodne(!) w Zatoce Meksykańskiej. Jeśli jednak zapomni się na chwilę o ciągle żywej legendzie, to z kart jego utworów wyłoni się zupełnie inny człowiek. To tak, jakbyśmy czekali, że z kłębowiska jeżyn przed linią wypryśnie odyniec, bo już naganka głosiła „dzik, dzik”, a tu nagle mikita. Więc zdziwienie, ale nie rozczarowanie (gdyż, na szczęście, nie zdążyliśmy załadować drugiej breneki). Samotny łowca Zdaniem wielu to samotnik. Dodam, że jakby uciekający przed ludźmi. Przed myśliwymi nawet, chociaż zabrzmi to jak paradoks. Pisarz, polujący przecież od 12 roku życia, (wtedy dostał od dziadka strzelbę-dwudziestkę) musiał często przebywać w środowisku łowców. Obszarem, na którym zdobywał pierwsze doświadczenia w tej dziedzinie były lasy stanu Michigan, najbliższe miejscu zamieszkania czyli Oak Park pod Chicago. Pierwszym krokom Ernesta na myśliwskiej niwie patronował ojciec, znakomity strzelec (zwłaszcza do pióra), wędkarz, entuzjasta kultury indiańskiej. Po latach spędzonych w Europie jako korespondent prasowy Hemingway instynktownie odczuwa potrzebę opuszczenia świata redakcji, wydawnictw, literackich kawiarni. W końcu 1933 rok podejmuje decyzję. Ucieka do Afryki, w cień tamtych drzew. Ale nie na safari, w potocznym, często skomercjalizowanym pojęciu tego słowa. Bo nie był on typowym kolekcjonerem trofeów. Czytamy barwne, pełne zapachów i dźwięków opowieści z Czarnego Lądu, ale mimo egzotyki gatunków, nie czujemy się tu obco. Hemingway, bowiem nie obwieszcza światu, że oto, uwaga! – strzela do lwa. Znamienne jest, że upolowanie tego drapieżnika wspomina pisarz jako zdarzenie, które rozegrało się szybko, może zbyt szybko. Myśliwi nie spodziewali się go i oto wielki kot leży pod ich nogami. W pamięci pozostają zwłaszcza słowa: Tak mnie zaskoczyło to, że lew zrulował martwy, w ogniu, kiedy byliśmy przygotowani na szarżę, na heroiczność, na dramat, że czułem się bardziej zawiedziony niż kontent. Cóż powiedzieć? Zdumiewa, zachwyca trafność obserwacji autora Zielonych wzgórz Afryki. Czy jest ktoś spośród polujących osób, kto ani razu nie został zaskoczony? Jakże znane okazuje się uświadomienie sobie, dopiero po strzale, przychylności losu. Łatwo też wpaść w pułapkę przeświadczenia, że to my, ludzie decydujemy, które ze zwierząt zdobędziemy. Hemingway dyskretnie podpowiada coś zupełnie innego. Afryka, zmierzenie się z własną chorobą (dyzenteria), pokonywanie zmęczenia, rywalizacja z innymi myśliwymi w kwestii trofeów ukazywały pisarzowi wielkość i małość człowieka. Niektórych razić może ów patos, idealistyczne pragnienie widzenia świata w dwóch barwach. To jednak jeden z wyznaczników, znaczących akcentów w życiu i pisarstwie tego prozaika. On celuje do zwierzęcia, które pragnie pokonać, by sprawdzić się, czy potrafi być jeszcze być mężczyzną. Wielu badaczy literatury twierdzi, że popełnił samobójstwo, gdyż przestał być kochankiem, bokserem, żeglarzem, pisarzem... My, myśliwy powinniśmy się zastanowić, czy przyczyną nie była impotencja dotycząca łowiectwa. Do tego rodzaju hipotezy mamy prawo, a nawet obowiązek, zawdzięczając jego prozie tak wiele. Wspólnota łowców Przez długi czas nie mogłem odgadnąć, dlaczego tak bardzo urzekają mnie opisy polowań, kongenialnie przetłumaczone przez Bronisława Zielińskiego Olśnienie przyszło pewnej zimy, chociaż wówczas nie nosiłem jeszcze broni. Grudzień, ciche pędzenia. Kameralne, w kilka strzelb. Jeden z myśliwych zauważył, iż nieco pokasłuję. Wówczas, bez chwili zastanowienia ściągnął z głowy wspaniałą czapkę z lisa i zaproponował, bym ubrał ją, ponieważ jako buńczuczny młodzieniec udałem się do lasu z gołą głową. Na nic zdały się honorowe protesty. Gdy zaś po dwóch lub trzech miotach nadal kaszlałem, mój opiekun zaproponował zakończenie polowania. Nie pomogły sugestie, że sam trafię do domu, że jeszcze bardzo jasno, a przecież „na Błędniku dziki murowane”. Dopiero w domu, otulony ogromniastą pierzyną i napojony lipową herbatą, zrozumiałem. Starszy siwy pan nie chciał pozbawiać mnie dalszych łowów. Wiedział, że siedemnastoletni naganiacz to może najintensywniej przeżywający je uczestnik. Podobnie jest u Hemingwaya, ponieważ jest on piewcą wszystkich uczestników polowania. Dla niego ważna jest każda osoba wyprawy. Tropiciel, podprowadzający, wreszcie patroszący zwierzynę czy tragarz to przyjaciele, z którymi łączy misterium odbierania naturze jednego z jej stworzeń. Nie pora tu, by mnożyć przykłady, dotyczące tratowania naganki - znane przecież każdemu. Nie czas, by zastanawiać się, czy wynikają one może z sarmackiego poczucia wyższości „pana myśliwego”. Choleryczny Amerykanin nie był ideałem, potrafił spierać się z przewodnikami, wytykać im niewyczyszczenie broni, posyłać ich do wszystkich diabłów - rzecz jasna w myślach lub po angielsku. Nie mogło to jednak zburzyć, czy nadwerężyć łączącej ich sympatii. Dlatego, po odstrzeleniu kudu, jeden z Masajów uważa się za zdobywcę tej antylopy. A biały, zza wielkiej wody, myśliwy, wie, że tak jest. Etyka łowcy Fenomen popularności dzieł pisarza, wskazuje, że jego czytelnicy są stale gotowi fascynować się nieskazitelnym etosem. Nie głosi on ludzkiej solidarności w opozycji do świata fauny. Jedność polującej braci ma pomagać w symbiotycznym przeżywaniu tajemnicy życia. Nic jednak u autora Śniegów Kilimandżaro z taniego populizmu, obliczonego na pseudoekologiczną filozofię. Autor nie personifikuje zwierząt, ofiar przecież jego pasji. Granica dzieląca dwunogi od czworonogów jest wyraźna. Lecz właśnie dzięki tej klarowności Hemingwayowski człowiek niezwykle intensywnie odbiera kontakt z naturą. Jeden z najpiękniejszych opisów ustrzelonej zwierzyny wyszedł chyba spod jego pióra. Ten hołd, złożony ubitej zwierzynie, dowodzi dojrzałości, odpowiedzialności, charyzmy. W trzeci rozdziale Zielonych wzgórz Afryki czytamy: Leżał na tym boku, w który dostał kulę i nie było na nim żadnego śladu, i pachniał słodko i ślicznie, jak oddech bydła, jak woń tymianku po deszczu. Jakże delikatnie, chociaż bez ckliwości, została skreślona ta scena! Byk kudu wydaje się odpoczywać, spać. Nikt nie zobaczy rany wlotowej od kuli, bo nic nie może zeszpecić chwili śmierci. Nadszedł moment swoistego oswojenia. Kudu nie zostało nigdy udomowione, ale jest tak bliskie narratorowi, jak bydło z pastwiska. Wybaczą czytelnicy inną osobistą dygresję, lecz nie mogę nie wspomnieć, jak patroszyłem pierwszego kozła. Ręka nieco drżąca z przejęcia i obawa, by nie przeciąć wnętrzności. Wątpia też pachniały słodko, przeżutą trawą i listowiem. Do dzisiaj ta woń wydaje mi się oczywista, naturalna. Powiem więcej, to nią polowanie obwieszcza mi swój koniec. Para nad otwartą tuszą, krew na dłoniach. I podziękować należy św. Hubertowi, że wyciągnąłem wtedy z komory rozbite półpłaszczowym pociskiem serce. Kulą z naboju, który na denku wybite miał, znane wszystkim czytelnikom Pożegnania z Afryką, słowo – springfield. Tryumf łowcy Radość. Słowo to w Hemingwayowskiej prozie ma znaczenie szczególne. Jako jeden z niewielu twórców literatury miał odwagę do szczerego, choć często w męski, szorstki sposób, przyznania się, iż ustrzelenie dzikiego zwierzęcia to transcendentne przeżycie. Pisarz hołdował zawsze zasadzie prawdy w przekazywaniu swych doznań. Esteci, którzy teoretyzują zza biurek o jego twórczości, zszokowani mogą być atawizmem w radowaniu się celnym strzałem. Nie z nimi jednak przeżywa bohater jego opowiadań swoje przygody. Uczestnikami rytuału, polegającego na wzajemnym gratulowaniu sobie zdobyczy, czyni on Masajów, z którymi porozumiewa się w łamanym suahili. Imponuje otwartość białego myśliwego. Spontanicznie przejmuje on obyczaje łowców tej szerokości geograficznej, pod którą poluje. Nie trudno zrozumieć zatem fascynację tłumacza, Bronisława Zielińskiego, myśliwego wychowanego w poszanowaniu tradycji, który już podczas pierwszego spotkania z pisarzem zaprzyjaźnił się z nim. Nie byłoby trudno wyobrazić sobie Ernesta Hemingwaya w... polskiej kniei. Złom, nakreślenie farbą krzyża na czole młodego nemroda, pokot. Nie miniemy się z prawdą, jeśli stwierdzimy, że i tym rytom poddałby się. Więcej, on by się w to zaangażował z całą siłą swego łowieckiego temperamentu. Opowieści łowcy Niepodważalny atut jego prozy stanowi umiejętność relacjonowania przeżyć myśliwskich. Hemingway potrafi o nich mówić, z jego słów przebija autentyczna potrzeba podzielenia się emocjami z innym myśliwym. Upolowanie bowiem chociażby najwspanialszej zdobyczy mija się z celem, skoro pozostaje ona tylko we wspomnieniach jednego łowcy. Pozostaje tylko życzyć sobie, abyśmy na łamach czasopism naszego środowiska mogli zapoznawać się z opowiadaniami, fragmentami powieści, będącymi kontynuacją zobowiązującej spuścizny. Nie oczywiście w kwestii formalnej, gdyż jednego Hemingwaya już mamy! Piszący te słowa pewien jest, że pewnością reklamy wspaniałej broni skłaniają wiele osób do zainteresowania się polowaniami. Dobrej literatury nic jednak nie jest w stanie zastąpić. Dowiódł tego sam Hemingway zabierając często na łowiecką wyprawę i broń, i książkę. Ten moralista, obdarzony talentem uwieczniania faktów, doznań, związanych z polowaniem, do dzisiaj fascynuje i inspiruje. Nie zawęził jednak zmagań myśliwego do przeżyć związanych tylko z jedną, hermetyczną grupą osób. Nadał im szerszy kontekst. Każdy bowiem poluje na swój sposób. Ten zaś, kto czyni to z bronią, najbliższy jest chyba sensowi zdobywania. Myślistwo to nieustanne sprawdzanie się. Tę uniwersalną prawdę przekazuje nam od wielu lat najwybitniejszy amerykański pisarz XX w.. Nie poucza on wszakże, nie daje też gotowych recept. Jednak czytelnik jego prozy wie, że do zwierzęcia trzeba uważnie celować, byśmy podnieśli je rychło, a nie musieli dochodzić postrzałka aż w Krainie Wiecznych Łowów. Trzeba tak zrobić - dla nas samych oraz dla nich, stojących pomiędzy ciszą a strzałem. (Tekst ukazał się w BŁ w IV 2006) Darz bór! Vulpes silvestris

Autor: nonqsol  godzina: 17:59
Może zamiast - ciekawego skądinąd - artykułu napisz parę słów o sobie. A wtedy powita Cię parę osób. W cywilizowanych społeczeństwach nie do pomyślenia jest nawet, aby podając komuś rękę na powitanie, nie patrzeć mu w oczy. A ten tekst, to niby Twój ? Pozdrawiam!

Autor: Vulpes silvestris  godzina: 19:13
Ad. nonqsol Dlaczego zarzucasz mi plagiat? :) DB! Vulpes silvestris

Autor: nonqsol  godzina: 20:09
ad Vulpes silvestris Nawet zakładając, że ostatnie dwa zdania są napisane nieco niefortunnie, nie da się wysnuć wniosku o zarzucie plagiatu. Z drugiej strony, nigdzie też nie ma zdania, że jest to Twój tekst. Można sie jedynie domyśleć. Stąd to moje prawie retoryczne pytanie. A co do ręki i patrzenia w oczy, to na wszelkli wypadek też doprecyzuję, że dobrze jest wiedzieć i widzieć, z kim się ma do czynienia. Tym bardziej, ze nawet nick masz mocno zagadkowy :-). Dlaczego uciekasz od tematu? Pozdrawiam!

Autor: Szelest  godzina: 20:14
Mimo wszytko witam serdecznie. Pozdrawiam Szelest ps. skrobnij coś o sobie

Autor: Vulpes silvestris  godzina: 20:33
Ad. nonqsol "A ten tekst, to niby Twój ?" To chyba zarzut , a nawet ironia. Co ty z tymi oczami? Pamiętasz to: " Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem, nigdy więcej nie miej takich dziwnych oczu....." ::::::::::-) Ad. Szelest "Mimo wszystko" postanowiłem zrezynować z banalnych informacji o sobie. Więcej w swoim czasie. Pozdrawiam! DB! Vulpes silvestris

Autor: błażej  godzina: 22:31
Darz Bór ;)

Autor: BOGUŚ  godzina: 23:13
Rozszyfrowanie zagadki niku Felis silvestris - Żbik Vulpes velox - lis płowy Vulpes vulpes - lis pospolity Czyli nik to LIS ŻBIKOWATY Mimo że wstęp masz mocny:))))))) -ale bez przedstawienia się Witam wśród klikaczy Pozdrawiam Darz bór !

Autor: cantwell  godzina: 23:14
Witam serdecznie, Tak sie sklada, ze Hemingway to takze moj ulubiony autor. W swoim czasie odbylem, by tak rzec, pielgrzymke do Pampeluny szlakiem "Slonce tez wschodzi". I wloczylem sie jeszcze po zakatkach opisanych w "Ruchomym swiecie", "Za rzeke, w cien drzew" i "Motyl i czolg". Swietna literatura, ktora w swoim czasie chcialo usmiercic kilku, pozal sie Boze, krytykow. Jak widac, nie bardzo sie im powiodlo. Ciesze sie, ze spotykam bratnia dusze, Gratuluje artykulu Darz Bor, Cantwell

Autor: Vulpes silvestris  godzina: 23:37
Ha, ha BOGUŚ, aleś pogonił drapieżniki! Byłeś tak blisko, ale niestety pudło. :-) Spróbujesz jeszcze raz? DB! Ad. cantwell dziekuję za dobre słowo. Osobiście zwiedzałem W Stanach, w Oak Park His Home. Trochę zazdroszczę tej wizyty w Kraju Basków.. Może kiedyś będzie okazja wymienić wspomnienia w realu. DB! Vulpes silvestris (jeszcze "zaszyfrowany")