strona główna forum dyskusyjne

























ZŁOTY MEDAL

I wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany moment... Po prawie czterech miesiącach przerwy, bo tyle minęło od przerwy świątecznej Bożego Narodzenia... Wstałem z samego rana. Na uczelni jeszcze tylko zostało przełożyć jedne laboratoria i w drogę. Jazda PKS to koszmar, ale w żadnym innym przypadku nie miałem połączenia bezpośredniego i w tak wczesnych godz., więc zdecydowałem się na podróż chodź trzeba przyznać, że 7,5 h jazdy to jest męczące...

Wreszcie dotarłem. Cieszyłem się jak małe dziecko, mimo że na łowach byłem już nie raz, bo odkąd tylko sięgnę pamięcią, to teraz po tak długiej, dla mnie po prostu okropnej przerwie, zachowywałem się jak bym miał po raz pierwszy iść do lasu na samodzielne polowanie...

Ale jak to zwykle u nas o tej porze roku bywa, odstrzały jeszcze nie były wydawane i trzeba było oficjalnie poczekać. Jutro przystrzelanie broni, w Niedzielę Walne Zgromadzenie i dopiero wówczas będę mógł zgłosić się do łowczego po odstrzał...

Na strzelnicy było nieźle... Broń jak zwykle mnie nie zawiodła, bynajmniej nie kulowa. Do mojej dubeltówki, w której zmieniałem na wiosnę kopyto, nie mogłem się z początku przyzwyczaić pudłując perfidnie nawet do zająca, ku uciesze i radości kolegów z koła, których zwykle w strzelaniach zostawiałem daleko z tyłu. Kulę sprawdziłem najpierw dwukrotnie strzelając z imadła. Wspaniale obie kule prawie idealnie w dziesiątce ok1,5 cm jedna od drugiej. Teraz tylko jeszcze dwa strzały z pod słupka i do domu... Ale cóż to z pod słupka nie trafiłem ani razu nawet w tarczę, co jest??? Ale postanowiłem strzelić jeszcze raz, ale z wolnej ręki... ufff A jednak popełniam jakiś błąd w ustawieniu przy słupku, kula trafiła w dziewiątkę, ale jeszcze parę milimetrów i zahaczyła by dychę. Więc dobra nasza - możemy spokojnie polować. Następny dzień to Walne Zgromadzenie, na którym jak zwykle działo się wiele tych przyjemnych i tych znacznie mniej przyjemnych rzeczy, ale dowiedziałem się, że posiedzenie zarządu koła odbędzie się dopiero we wtorek, a więc za dwa dni, i dopiero wówczas będzie można starać się o odstrzał, ale oczywiście tylko wówczas, jeśli będzie zrobiony porządek z przydzielonymi urządzeniami łowieckimi...

Miałem dwa dni czasu, więc nie zmartwiło mnie to zbytnio, pocieszałem się tylko, że cierpliwych los wynagradza podwójnie. I wreszcie jestem w moim ukochanym łowisku, ale nie wyglądało ono tak jak co roku o tej porze. Tego roku zima była długa i ciężka na Podkarpaciu, jeszcze w dniu mojego przyjazdu, a więc 6 kwietnia, leżała tutaj gruba pokrywa śniegu... Drzewa więc nie były jeszcze porośnięte liśćmi, a na ziemi brak było jeszcze wiosennych jakże pięknych i pachnących kwiatów... Sięgnąłem pamięcią rok wcześniej jak o tej samej porze, na pełni księżyca uganiałem się za watahą sześciu przelatków, z których jednego po kilku dniach łowów udało się pozyskać, a na polach wówczas żyta urosły już tak, że gdy w nie weszły to w ogóle nie było ich widać.

Wreszcie dojechałem na miejsce, to w tej części lasu mam swoje paśniki... Zostawiłem samochód i ruszyłem do pierwszego paśnika... Umiejscowiony jest przy samych łąkach śródleśnych, niedaleko starej ambony i jednego chyba z najpiękniejszych miejsc, jakie jest, a raczej było, w naszych ostępach leśnych. Ileż razy spotykałem tutaj dziki, jelenie, lisy, borsuki, nawet bobry i raz jeden wydrę nie wspominając już o ciągach słonek, jakie były tutaj nad wyraz intensywne...

Jeszcze nie będąc myśliwym to przede wszystkim tutaj uprawiałem łowy z aparatem fotograficznym i wideo... Niestety dziś po tym miejscu pozostały jedynie tylko szczątki starej ambony, stojące nad zarośniętą już i ogrodzoną łąką... Nie wiem dlaczego leśnicy uparli się i zalesili łąkę, w każdym bądź razie według mnie wyrządzili szkodę nam, a i sobie samym, gdyż zwierzyna coś jeść musi i jeżeli nie będzie miała jakże potrzebnych łąk, będzie wyrządzać szkody w uprawach leśnych, a potem są narzekania na to, że sarny czy jelenia jest zbyt dużo. Jakoś dawniej nie było grodzonych upraw, zwierzyny płowej było przynajmniej dwa razy więcej, a lasu nie zjadły i przez długie lata myśliwi z naszego koła mogli się cieszyć liczną zdrową i przede wszystkim mocną populacją sarny i jelenia... A dziś???

No cóż z opowieści dziadka, wynikałoby, że to co jest, a co podobno ma zjadać las i czynić aż tak dotkliwe szkody, to tylko pozostałości po tym co było kiedyś... I żal mnie wtedy wielki ogarnął, wyczyściłem paśnik z pozostałości, siana którego sarny nie dały rady zjeść, a musiałem w zimie dwukrotnie dowozić, gdyż jelenie urządziły sobie w nim stołówkę. Dołożyłem do lizawek soli, rozrzuciłem wokół wapno i ruszyłem dalej, tylko że okrężną drogą, aby potropić ślady... Na niektórych liniach jeszcze leżał śnieg i nagle humor mi się poprawił, ponieważ na od lat już znanym mi wekslu, na małej dolince, zauważyłem świeże ślady watahy dzików. Ładna locha dwa przelatki i kilkanaście maleńkich rapetek, jak co roku wyprasza się ona mniej więcej w tym samym rejonie i ma liczne potomstwo...

Wyczyściłem pozostałe paśniki. Po wstępnych oględzinach okazało się, że jeden nie nadaje się do użytku, więc przeznaczyłem go do rozbiórki, co nazajutrz już zostało wykonane... We wtorek rano mieliśmy urządzanie poletek, pasów zaporowych, trzeba było wywieźć dzikom tony kukurydzy na pasy zaporowe oraz ziemniaków, bowiem już zaczynały zabierać się i czynić szkody w uprawach polnych i łąkach. Od samego rana niemal do wieczora na nogach, dźwigałem wory z ziemniakami i kukurydzą, uprzątałem poletka podczas, gdy kolega ciągnikiem je przeorywał, ponieważ trzeba było wszystko przygotować na sobotnia akcję koła... Już najwyższy czas, dłużej z sianiem nie było na co czekać, a wcześniej z powodu mrozów i śniegów nie dało rady nic na nich zrobić...

W noc poprzedzającą wyjazd do lasu nie mogłem zasnąć, dosłownie tak jak by to był mój pierwszy wyjazd, coś, co miałem przeżyć po raz pierwszy... W końcu zasnąłem i ujrzałem Ją po raz pierwszy, wysoka blond włosa piękność, o okrągłych pulchnych kształtach... Wyglądała nad wyraz wspaniale, i tak jakoś znajomo jakbym już Ją dawno widział... Po prostu marzenie ANIOŁ. Obudziłem się nagle i brutalnie przerwany został mój jakże piękny sen... A właśnie miałem przystąpić do kultywowania chyba najpiękniejszej z pięknych tradycji łowieckich, które miało by mi przynieść niechybnie i stu procentowo sukces łowiecki, ale cóż, trudno takie życie... Patrzę na zegarek 20 min po piątej, więc za 10 min miał zadzwonić mój budzik. Niemożliwe, znów powraca to co w zeszłym sezonie, tak normalnie nie jest w stanie nawet obudzić mnie żaden budzik, a na łowy choć by to miała być 2 w nocy i miałbym spać 2 h, po całodniowej i nocnej krzątaninie po łowisku, praktycznie nie muszę ustawiać budzika, zawsze się budzę kilka minut wcześniej... Jeszcze zjadłem śniadanie, spakowałem sobie coś na obiad i do lasu. Zabrałem za sobą dziadka, jak dla mnie mój idol, jeżeli chodzi o łowiectwo. To on wprowadzał mnie w tajniki łowiectwa i zaszczepił we mnie to coś, co każe mi nie raz wykończyć się do granic wytrzymałości, ale nie pozwala zostać w ciepłą księżycową noc w domu, choćby miała być to już któraś noc z rzędu... To on jest tym niedoścignionym dla mnie wzorem, i to on nauczył mnie tego, że aby czerpać z łowiectwa to wszystko piękno. Trzeba przestrzegać wszystkich reguł i zasad etycznych... tego, że nie raz trzeba sobie odpuścić strzał i mieć z tego dwa razy więcej satysfakcji, niż z sukcesu łowieckiego. Zawsze mówił, że Św. Hubert, gdy się zwierzynie daruje życie, nie raz, to w tym samym sezonie to wynagrodzi i to z reguły kilkakrotnie, i jak dotychczas wszystko to o czym on opowiadał się sprawdza, a trzeba powiedzieć że mnie jako młodemu łowcy, już nie raz ciężko było przezwyciężyć w sobie jak to pisał Julian Ejsmond duszę poety-myśliwego nad młodym i zapalonym strzelcem. I choć dziś z dziadka jest straszna pierdoła, i nie raz już popsuł mi polowanie, to łowy, na które wybieram się bez niego nie mają już tego smaczku, ani uroku...

Pracowaliśmy cały niemal dzień z małymi przerwami, wszak roboty było co niemiara, ale to co miało być wykonane przez dwa dni udało nam się zrobić w jeden, prócz jednego poletka, na które nie udało się wjechać, gdyż łąki były zbyt rozmokłe i utopiliśmy się ciągnikiem, po czym zrobiliśmy sobie bieg do pobliskiej wioski po pomoc... Wykończony, ale szczęśliwy, w końcu stanąłem pod domem łowczego i za parę chwil miałem już upragniony odstrzał - dwa dziki do 50 kg oraz 5 słonek, z tym, że po rozmowach z kolegami wiedziałem, że jeszcze tego roku nie ciągnął, więc dziś zabrałem ze sobą jedynie sztucer...

Teraz tylko gdzie usiąść, bo dziś o podchodzie nie ma mowy. Byłem zbyt zmęczony, a do tego wiosna - czas, w którym należy dać zwierzynie i matkom, które już wodzą potomstwo i tym, które się dopiero do tego szykują należy się słuszny spokój... Mój wybór padł na "Zieloną Łąkę" - chyba również jedno z najpiękniejszych miejsc w naszych obwodach, położone niedaleko ostoi wszelkiego zwierza. Tam wiedziałem, że jeśli nie dziki, to z pewnością płowego zwierza przyjdzie mi oglądać, ale i dziki często zaglądają w to miejsce, zdarzały się przypadki, że ze starej ambony strzelało się dziki i trzy dni z rzędu. Dziadka posadziłem na skraju pól i umówiliśmy się, że siedzimy dziś długo, bowiem dzień wcześniej była pełnia i księżyc świecił tak jak latarnia... Wpisałem się na ambonę, a potem na podchód, do pól...

Na ambonie byłem stosunkowo już późno jak na mnie, gdyż zawsze staram się być jak najwcześniej i chłonąć wszystko to, co Św. Hubert akurat pozwoli zobaczyć... Gdy byłem na miejscu na łące już pasło się już siedem sztuk saren w tym trzy kozły, dwa jeszcze w scypułach młode koziołki i raz po raz przeganiający je w sile wieku szustak. Starałem się jak najciszej podejść do ambony, aby nie przerywać sarnom żerowania co jednak nie było takie proste i niestety po zajęciu stanowiska na ambonie łąka już była pusta, jednak tylko na chwilę, bo młodzież sarnia za 15 min była już na łące z powrotem, a potem zaczęły wychodzić kolejne sztuki. Ani się obejrzałem jak pod amboną miałem 12 sztuk saren, po niektórych kozach było już widać dosyć zaawansowaną już ciążę niechybnie zwiastującą przyjście na świat już niebawem potomstwa... Było ciepło, zaczęła się robić lekka mgiełka i nagle, znów ujrzałem na środku łąki mojego ANIOŁKA.

Wyglądał jeszcze piękniej niż za pierwszym razem, skąpo odziana tak, że widać było doskonale piękne i ponętne kształty jej ciała... A niech mnie bogini... Nie zważając już na nic, zostawiłem wszystko na ambonie i pobiegłem do Niej... Tym razem pozwoliła mi dotknąć swoich aksamitnych kolanek, ba mało tego głaskałem baaardzo wysoko, sięgałem niemal do samego nieba... Wtem wszystko znikło, patrzę a na łące nie ma nic, ani sarny, ani Aniołka, ani mgiełki... Jedynie mykita myszkował szukając z pewnością nornic. Cholera zasnąłem...

Jak to możliwe, ale chyba to zmęczenie daje znać o sobie... I nagle usłyszałem złamaną gałązkę, potem raz po raz coraz wyraźniej jakaś duża chmara bądź wataha zbliżała się zza moich pleców... W miarę jak były bliżej i wyraźniej było słychać tak to byki wyraźnie raz po raz uderzały wieńcami o gałęzie i drzew i krzaków... Chwile później ujrzałem pierwszą sztukę... ale nie może być widzę łanię z cielęciem. Dlaczego nie wziąłem sobie kamery, mojego nieodłącznego towarzysza łowów wówczas, gdy wybieram się na ambonę, ale dziś było tyle roboty i tyle jeżdżenia... że nawet o tym nie pomyślałem...

Jelenie nie wyszły na łąki, ale zaczęły skrajem łąk przemieszczać się już w kierunku pól. Wtem we wnęce ujrzałem, że cielak ma poroże, ludzie toż to byki !!! Z tym, że pierwszy byk był niemal dwukrotnie większy od drugiego, co prawda młodego byczka, ale również ładnego, chodź dosyć cienkiego dziesiątaka obustronnie koronnego. Pierwszy szedł byk, potężny ten już dawno zrzucił swoje poroże i już zaczął nakładać swoją wspaniałą koronę, swój wieniec, oręż, mocarza, który niechybnie będzie panem i władcą licznego haremu we wrześniu... Byki zniknęły, ale hałas nadal się nasilał. Chwilę później śladem dwóch pierwszych byków szły następne, tym razem cztery, dwa szpicaki, które co chwila bawiły się przepychając się swoimi mizernymi "wieńcami". Potem przez około 20 min szedł jeden byk, potem następny. Byki wszelkiego rodzaju z tym, że o dziwo tylko trzy byki z całej tej chmary, miały już zrzucone poroże i zaczęły nakładać nowe... Pozostałe to młodzież, ale niektóre z nich dobrze rokowały na przyszłość... Na końcu, jak już myślałem, że jest po wszystkim i znów na łąkę zaczęły wychodzić sarny za chmara podążał jeszcze jeden byczek, z tym, że on szedł całkowicie bezszelestnie. Był kulawy i miał tylko jedną tykę...

Co za widok i co za przygoda, coś takiego pamięta się długo, a więc jednak miałem rację co do wyboru ambony... Tu zawsze można liczyć, a szczególnie o tej porze roku na takie widowisko... Na łąkę do saren wyszła jeszcze pojedyncza łania i pasły się razem solidarnie na łące. Przesznurował jeszcze jeden lis, o wspaniałym jeszcze zimowym futerku i zaczęło się ściemnieć... Wtem usłyszałem chrapanie... słonka, a więc już ciągną... I tak siedziałem jak urzeczony, chłonąc te piękne wiosenne chwile i chyba znów mi się przysnęło. Ocknąłem się, było już całkiem ciemno, księżyc już wysoko, świecił tak, że dokładnie na ziemi pod amboną widziałem jej cień i siebie w nim mogłem wyróżnić...

Spojrzałem na zegarek 21 20, a więc czas na podchód do pól, i po dziadka... Zerknąłem, co się dzieje raz jeszcze pod amboną nie było nic, kompletnie nic... Schodzę i idę przez środek łąki już miałem schodzić na linię, gdy usłyszałem jak coś przechodzi przez przepływający tutaj strumyczek... Odwróciłem się i czekam... i nagle aż o mało serce nie stanęło z wrażenia. Pod samym lasem ukazał się dzik, o jakim dotychczas mogłem przeczytać jedynie w książkach łowieckich, bądź słyszeć z opowiadań podchmielonych myśliwych... Dzik kręcił się pod samą ścianą lasu tak, że cały czas pozostawał w cieniu drzew, co uniemożliwiało dokładne jego rozpoznanie... Czekałem długo, wydawało mi się, że całe wieki jak wreszcie wysunął się tam, gdzie już doskonale w świetle księżyca można było go obejrzeć.

Był piękny i wielki, i zbliżał się cały czas w moim kierunku, żeby tylko mnie nie zwietrzył, ale miałem dobry wiatr. Jeśli nie będzie żadnych zawirowań mogłem liczyć na to, że przyjdzie bardzo blisko... Dzik w końcu stanął na blat i już wiedziałem... W świetle księżyca wyraźnie można było zauważyć świecący się niemal, wystający z tabakiery oręż, zrobiło mi się gorąco, chodź na ambonie zacząłem już marznąć, bowiem noce jeszcze nadal były zimne, a temperatura sięgała zera. Co zrobić taki dzik, ale nie mogę, mam odstrzał na dzika do 50 kg, a więc trudno... Widocznie nie jest to "mój" dzik. A dzik cały czas się zbliżał, był może ode mnie jakieś 50, 60 m, kiedy zauważyłem, że ma jakieś problemy z poruszaniem się. Przyłożyłem jeszcze mocniej lornetkę do oka i nagle zaczęło mi mocniej bić serce. Dzik chodził na trzech biegach, nie miał lewego przedniego biega... A więc jednak, teraz już była szybka decyzja, niech się dzieje co chce...

Ściągnąłem ostrożnie karabin i mierzę... Straszne drgawki zaczęły mną telepać, tak jak za pierwszym razem, kiedy mierzyłem po raz pierwszy do dzika... Niezapomniana chwila i piękne przeżycie... Nie mogłem się uspokoić, a dzik kusił wystawiając blat tak jak tylko mógł najlepiej, jak by Św. Hubert mówił no dalej, na co czekasz... W końcu zebrałem się w sobie naciągnąłem przyspiesznik i naprowadziłem krzyż lunety na łopatkę dzika i rozległ się huk... Patrzę w lunecie, ale nie widzę dzika, zniknął, a więc musi leżeć tam, gdzie stał... Odczekałem regulaminowe 15 min i idę sprawdzić... Ale nie zbliżyłem się dobrze jeszcze na odległość, żeby go zobaczyć a już słyszę kłapanie i nerwowe ruchy, jeszcze pisze testament... Już nie raz słyszałem, że takie dziki nie raz bardzo długo piszą testament... Więc postanowiłem, że pójdę po dziadka.

Już było późno i jak wrócimy z pewnością dzik będzie już gotowy. Dziadek nie wytrzymał i gdy usłyszał strzał zszedł z ambony i już powoli szedł w moim kierunku. Spotkaliśmy się i raz jeszcze opowiedziałem mu co i jak się zdarzyło... Z początku nie chciał w to uwierzyć, ale widząc moje podniecenie wiedział że stało się coś co nigdy wcześniej się jeszcze nie zdarzyło... Po jakiś 30 min byliśmy z powrotem... Na łące panowała zupełna cisza... Nie wiem dlaczego, bo byłem pewien że dzik jest gotowy zdjąłem i zarepetowałem karabin... Gdy byliśmy już ok 10 m od niego nagle ze straszliwym kłapaniem się zerwał... Strzeliłem, nawet nie pamiętam jak, czy mierzyłem, czy z pod pachy w każdym bądź razie dzik zwalił się jak kłoda na ziemię, ale nadal żył... Jak się później okazało trafiony w kręgosłup... Jeszcze jeden strzał za ucho i było już po wszystkim...

Dopiero teraz usiadłem na zroszonej łące i dopiero teraz doszło do mnie co tak na prawdę się stało, i co mogło się stać... Zrobiło mi się słabo... Potem zacząłem raz jeszcze przeżywać cały wieczór, sarny, byki, słonkę, odyńca no i w końcu mojego Aniołka. Nie miałem wątpliwości, że to On przyniósł mi tego dnia szczęście... Jeśli ten Aniołek to przeczyta to raz jeszcze chcę, aby wiedział, że bardzo mu za To wszystko dziękuję... Ile miałem jeszcze z tym dzikiem kłopotów, to aż strach pomyśleć, wszak takiego dzika we dwóch z dziadkiem, a właściwie sam musiałem po wypatroszeniu wytargać jeszcze ok kilomerta do samochodu, co zajęło mi prawie pół nocy i wyczerpało zupełnie... Ale byłem jednocześnie najbardziej dumnym i najszczęśliwszym Człowiekiem wówczas na ziemi... I tylko się tak zastanawiam, czym ja sobie tak szybko na to u Św. Huberta zasłużyłem...

Darz Bór


Opracował 7/05/2003
Jędruś

Powrót do polowań


Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.