strona główna forum dyskusyjne

























Upolowany odyniec
RYCZĄCY ODYNIEC

W piątek pogoda częściowo się zmienia, nie ma już bezchmurnego nieba, w ciągu dnia przelotnie pada, ale jest ciepło. Wieczorem jednak opady ustają, księżyc nad Konotopiem powoli przebija się przez chmury, ale jeszcze jest ciemno, byki ryczą niemrawo i tylko za Drawą.

Józek z Jankiem rezygnują z wieczornej zasiadki, a my z Ryśkiem czekamy aż księżyc wyjdzie ponad korony świerków i wtedy zobaczymy. Po dwudziestej pierwszej niebo już bez chmurki, zrobiło się widno prawie jak w dzień, krótka decyzja idziemy na najbliższe ambony. Rysiek wybiera ambonę przed stawkiem, a ja następną. Przez lornetkę dokładnie penetruję ścierniska od łąk aż do zwyżki "pod baldachimem", na razie poza kilkoma sarnami zupełna pustka.

Siedzę na ambonie ponad półtorej godziny, widno jak w dzień, a byki dalej ryczą tylko za rzeką, robi się coraz zimniej, nad łąkami wstaje pasmo mgły. Dobrze, że jestem ciepło ubrany i mogę siedzieć dalej. Cały czas pilnie obserwuję ścierniska, a szczególnie ugór naprzeciwko stawka, ale na razie nic się nie dzieje, nie ma żadnego ruchu zwierzyny. Zaczyna mnie morzyć sen, coraz częściej mi się kiwa głowa, opieram się wygodnie plecami o ścianę ambony i zapadam w krótki nerwowy sen. Budzi mnie głośne chlapanie w olszynach na skraju stawka, szybko przykładam do oczu lornetkę, ale nic nie widzę, a i chlapanie ustało, pewnie to kacze zloty, chociaż to trochę za późno.

Dzika zobaczyłem gołym okiem jak wolno z olszyn przez drogę wszedł pod górką w ugór. Po przyłożeniu lornetki do oczu, aż dech mi zaparło, to olbrzymi odyniec, chyba takiego w życiu nie widziałem. Dzik powoli wspina się pod górkę, nie ma, co się zastanawiać, bo wnet może mi się schować za górką, a na pewno idzie w kierunku łąk.

Szybko przyjmuję jak najwygodniejszą pozycję, mocno zapieram się plecami o ścianę ambony, lokuję krzyż na łopatce dzika i jak na strzelnicy, naciągam przyspiesznik i miękko naciskam spust. Słyszę wyraźne, twarde uderzenie kuli, a dzik jak piorunem rażony, pada w ogniu w wysokie trawy. Przez lornetkę widzę, jak mocno się rzuca, myślę duży dzik to i pisząc testament głośno hałasuje. Odczekuję długie pięć może i nawet dziesięć minut, a odgłosy szamotaniny wcale nie ustają. Schodzę z ambony i ostrożnie podchodzę w kierunku leżącego dzika, już z daleka widzę, że jest śmiertelnie ranny. Jak najszybciej trzeba koniecznie oddać strzał łaski, aby skrócić jego agonię.

Rysiek daje mi znak latarką, że idzie w moim kierunku. Ja jednak nie czekając na Jego pomoc rozkładam podpórkę próbuję w lunetę złapać łeb dzika. Wcale nie jest to takie proste, dzik się szamoce okrutnie kłapiąc orężem, strzelam i chyba pudło, bo dzik wydaje potężny ryk i próbuje skoczyć w moim kierunku. Odruchowo cofam się do tyłu, potykam się na kamieniu i leżę jak długi na plecach, trzymając twardo w ręce wysoko ponad sobą sztucer. Na moje szczęście pierwszy strzał całkowicie dzika unieruchomił.

Rysiek już zdążył dojść do mnie, podaję mu latarkę i z wolnej ręki, prawie z przyłożenia strzałem za ucho kończę dziczy żywot. Powoli opadają emocje, okazuje się, że pierwszy strzał dzik otrzymał na niską komorę przetrącając mu oba przednie biegi. Rysiek gratulując mi sukcesu, wręcza na kapeluszu piękny złom z czerwonego dębu, większą jego część otrzymuje odyniec na swój ostatni kęs.

Rysiek mówi, że w Barnimiu dawno takiego dzika nie widział, ocenia tuszę na około sto pięćdziesiąt kilogramów, ja jestem skromniejszy nie daję mu więcej niż sto dwadzieścia. Oglądamy co ma w gwiździe i tu małe rozczarowanie, bo jak na taką tuszę oręż nie nadzwyczajny, szable dość cienkie i do tego jedna świeżo ułamana. Przyczyny naszym zdanie mogą być tylko dwie, mój pierwszy dobijający strzał, albo groźne kłapanie orężem.

Przy pomocy Ryśka z trudem patroszę, dzik jest bardzo tłusty, sadło na dwa palce, dopiero będzie wspaniały smalczyk, już czuję zapach i smak smażonych blinów. Po zabezpieczeniu przed lisami tuszy na noc, wracamy na kwaterę, już z daleka widzimy płomień ogniska pod jabłonką i odgłosy wesołego towarzystwa. Słyszeli moje strzały, Józef pyta co dobijałeś, ja dla podgrzania atmosfery skromnie milczę. Rysio jednak relacjonuje moją wieczorną przygodę z ryczącym odyńcem. Odbieram zasłużone gratulacje i z przyjemnością wychylam królewskiego kielicha mocnej miodówki, która jak boski eliksir rozchodzi się po mym umęczonym ciele.

Umawiamy się, że na ranną zasiadkę jedziemy ciągnikiem żeby w powrotnej drodze zabrać przy okazji moje wieczorne trofeum. Jednak warkot ciągnika chyba skutecznie wypłoszył do lasu wszystką zwierzynę, bo o świcie ukazały się nam zupełnie puste ścierniska, nawet w lesie byki milczały jak zaklęte. Robimy przy odyńcu pamiątkowe zdjęcia i trudem we czterech po desce wciągamy tuszę na wóz.

W skupie tusza bez gwizdu ważyła dokładnie sto trzydzieści kilogramów. To największy dzik w mojej ponad trzydziestoletniej karierze łowieckiej.

Mam jednak cichą nadzieję, że to jeszcze nie jest moje ostatnie słowo.


Opracował 11/05/2003
Bogusław Fikiel
Członek K.Ł. Bielik Szczecin
Przy R.D.L.P w Szczecinie

Powrót do polowań


Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.