strona główna forum dyskusyjne


























10 dni w Namibii

Umówiliśmy się, że następnego ranka wyjedziemy trochę wcześniej aby może trafić na Hartebeest która to antylopa najwcześniej zaczyna się. Ale dużo wcześniej się Gunterowi nie udało wstać, może pół godziny. Tłumaczył się dolegliwościami żołądka i nieprzespaną nocą. Po wypiciu kawy, wyruszyliśmy. Po kilkunastu minutach jazdy zostawiliśmy Toyotę i ruszyliśmy pieszo. Dotarliśmy na skraj wielkiej polany gdzie w odległości 450 metrów widać było stado Hartebeest. Gunter obserwował je przez lornetkę i widziałem, że nie ma ochoty na podchód. Najchętniej usiadłbym na jakiejś ambonie i odpoczął. I tak też zrobił czyli zrobiliśmy. Po pół godzinie jednak stwierdził, że coś tu za spokojnie i trzeba zmienić miejsce. Tym razem pojedziemy gdzieś gdzie jeszcze nie byliśmy. Zatarabaniliśmy się do Toyoty i w drogę.

Po kilkunastu minutach jazdy nagle stanął i zatrzymał silnik. Wziął lornetkę i po kilkunastu sekundach lustrowania dał mi szeptem sygnał, żebym zabierał karabiny z tyłu Toyoty i ruszamy piechotą. Ja też patrzyłem przez swoją lornetkę, ale nic nie widziałem. On za to był cały podniecony i szepnął mi, że tam gdzieś z przodu jest Eland. Największa antylopa afrykańska, która dochodzi do 800 kilogramów. Jak on to cudo wypatrzył - nie wiem, ale jeśli się nie mylił to ja przynajmniej zaczynałem rozumieć dlaczego się wynajmuje tropiciela, przewodnika czy też inaczej mówiąc podprowadzacza. Zaczęliśmy się skradać w kierunku czegoś, czego nie mogłem na razie zobaczyć w mojej lornetce, ale po jakimś czasie zacząłem widzieć stado kilkunastu Oryxów. Gunter utrzymywał, że w tym stadzie jest byk Eland z potężnymi rogami. Ciągle go nie widziałem i zachodziłem w głowę jak on to zrobił, że rozpoznał płeć i wielkość trofea. Zbliżaliśmy się ciągle buszem walcząc od czasu do czasu z kolczastymi krzewami, które zrywały mi z głowy kapelusz albo szarpały za nogawki spodni. Co jakiś czas Gunter wychodził na przecinkę, żeby sprawdzić czy Eland jest ciągle między Oryxami. Zdążył mi szepnąć, że mamy szczęście jak cholera, bo to dopero czwarty w tym roku jakiego widzi. Teraz zrozumiałem dlaczego licencja za odstrzał kosztuje 1340 Euro, ale my się ciągle zbliżamy kolczastym buszem aż w końcu Gunter dał znać, żebyśmy ukucnęli. Wziął lornetkę i zaczął lustrować stado Oryxów. Ja oparłem się lewym bokiem o kopięć termitów, twardy jak beton, który służył nam równocześnie za kryjówkę, żeby nie być odkrytym. Teraz ja na kolanach, oparty o kopięć zacząłem oglądać stado przez lunetę mojego .375 Weatherby. Widzę dużo Oryxów, ale gdzie jest ten Eland? Gunter szepnął mi, że Elandówi widać tylko grzbiet, bo zasłania go Oryx. Cwana gapa z tego Elanda. Zajada sobie suchą trawkę i chowa się w środku stada Oryxów. A ja Oryxa już mam na rozkładzie więc bardzo mi to przeszkadza. Postanawiam wykorzystać ten czas, żeby się dobrze złożyć do strzału, uspokoić oddech po marszu i oswoić się z tym zjawiskiem, że za chwilę zmierzę się z najwiekszą afrykańską antylopą. Czas płynie a Eland jakby skamieniał. Domyślam się, że skubie trawę, bo nie widzę jego łba. Na dodatek znów jakiś Oryx wchrzania się między mnie a Elanda. Jeśli ten Oryx odchodzi to zaraz następny zajmuje jego miejsce. Całkiem jakby to byli jego BODY GUARD. Po kilku minutach czuję mrówki w prawej dłoni. Zrozumiałem, że z tych emocji tak kurczowo ściskałem kolbę sztucera, że aż krew przestała krążyć jak trzeba. Podniosłem głowę od lunety i zacząłem kiwać ręką, żeby krążenie wróciło. Gunter zauważył to i uśmiechnął się trochę z politowaniem a trochę ze zrozumieniem. Szepnąłem mu, żeby zmierzył swoją lornetką odległość. Szepnął mi, że jest 174 metrów. Odwróciłem się w jego stronę i powiedziałem, że będę celował 10 cm wyżej niż trzeba, bo pocisk na tym dystansie będzie miał chyba taki opad. Pokiwał głową, że się zgadza. Krążenie wróciło do ręki. Tym razem chwyciłem delikatniej kolbę sztucera i zerknąłem w lunetę. A tu nie ma Elanda. Zerknąłem na Guntera a ten sobie patrzy przez lornetkę.

Zasyczałem do niego, że nie widzę Elanda. A on spokojnie na to odpowiada, że Eland jest za Oryxem. Tylko gdzie jest ten Oryx za którym jest Eland ??? Nic nie widzę więc syczę do Guntera, że nic nie widzę. A ten znowu powtarza swoje. Więc ja swoje. Czuję, że zaraz dostanę od niego paletę w tył głowy, żebym się obudził, ale germański stoicyzm bierze góre. Gunter chwyta lufę mojego sztucera i przesuwa ją delikatnie w prawo. Teraz zrozumiałem. Jak z nim gadałem to Eland się przemieścil, ale i tak jest ciągle schowany. Tym razem za drzewem. Teraz postanawiam nie spuszczać go z oka. Wyszedł zza drzewa, ale zaraz jakiś Oryx go przysłonił. Co za ciuciubabka i to z tak rzadkim zwierzem.

Nagle Eland zaczyna maszerować dość zdecydowanie. Nie chcę strzelać w marszu, bo pewniej by było jakby stał. Gunter szepnął mi, że go zatrzyma zanim gdzieś zniknie w buszu. Ja mówię mu, żeby tego nie robił, ale on zaczął wydobywać z gardła jakieś dźwięki. O dziwo nie tylko Eland stanął i zaczął nasłuchiwać co to za hałas, ale całe stado Oryxów zbaraniało. Mnie potrzeba było tych trzech sekund. Powoli ściągnąłem spust. Padł strzał. Eland skoczył do przodu i pogalopował gdzieś w prawo. Straciłem go z oczu, bo przeładowywałem sztucer. Gunter położył mi dłoń na ramieniu mówiąc, żebym rozładował dwa karabiny, bo już nie będę ich potrzebował. Po czym uścisnął mi dłoń mówiąc, że właśnie rozłożyłem najwiekszą afrykańską antylopę. Nie widziałem gdzie się podziała ta wielka, największa antylopa, ale Gunter był pewien, że widział jak padła. Poszliśmy po samochód. Zajęło nam to trochę czasu więc pomyślałem, że nawet jak coś przyknociłem to przynajmniej nie spłoszymy zwierza i spokojnie skleci testament. Podjechaliśmy samochodem na miejce strzału. Eland przebiegł 37 metrów. Trafiony w płuca pisał testament chyba tylko kilkanaście sekund. Gunter przez radiotelefon wezwał samochód z pracownikami, żeby jakoś załadować na skrzynię te kilkaset kilogramów. Po kilkunastu minutach zjawiło się 5 pracowników plus trzecim samochodem przyjechała żona Guntera z dzieckiem, żeby obejrzeć tak rzadką antylopę.

Jeszcze nie oswoiłem się z tym, że jestem takim szczęściarzem nie z tej ziemi, żeby wpaść na tak rzadkiego Elanda. Zaczął się seans fotograficzny a potem pracownicy wtaszczyli Elanda na skrzynie. Pojechaliśmy do domu Guntera gdzie specjaliści zajeli się oprawianiem zwierza. Usiadłem w fotelu na tarasie i poczułem, że jestem zmęczony. Powietrze ze mnie uleciało jak z balona. Sączyłem zimne piwo wpadając w jakąś dziwną malignę. Gunter wykonywał jakieś telefony. Była dopiero 10.00 rano. Do obozu wróciliśmy w południe. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy sjestę. Rendez-vous jak zwykle o 16.00 czyli jak upał minie i zwierzęta zaczną się ruszać.

Obudziłem się o 15.00 spocony jak nieboskie stworzenie. Wziąłem natrysk i zacząłem się szykować powoli do wymarszu. Gunter chyba ozdrowiał, bo zjawił się punktualnie przed moim namiotem. Zabraliśmy nasze zabawki i ruszyliśmy w trasę. Trochę to przypominało procedurę z poranka. Były to całkiem nowe miejsca, ale po pół godzinie Gunter stwierdzał, że jest zbyt spokojnie i wyruszaliśmy w trasę. Tuż przed zachodem słońca zobaczyliśmy na horyzoncie grupę brązowych plamek, które według Guntera były Hartebeestami. Zatrzymaliśmy samochód i zaczęliśmy iść w ich stronę, ale słońce tak szybko zachodziło, że w pewnej chwili było oczywiste, że nic już dziś nie zdziałamy. Wróciliśmy po ciemku do obozu. Gorączka minęła, ale byłem cały zakurzony i posklejany. Wziąłem trzeci w tym dniu natrysk i zjawiłem się na kolacji. To był czwarty dzień mojego pobytu u Guntera i mój gospodarz zaczął się powoli otwierać. Przy kolacji opowiadał jak zaczął ten business na własną rękę pięć lat temu. Jak było ciężko i ile zdrowia go to kosztowało. A ja myślałem, że on ma wieczne wakacje w tej Afryce. Potem opowiadałem mu moje perypetie z niedźwiedziami i gęśmi w Kanadzie. Śmiechu było co nie miara.

W końcu przeprosił, że musi iść spać usprawiedliwiając się nieprzespaną nocą. Za to tym razem przyrzekł, że wstaniemy bardzo wcześnie, żeby trafić na Hartebeesta. No i udało się. O 5.15 już był pod moim namiotem i wzywał do pobudki. Szybko się zerwałem i pobiegłem na kawę. Było jeszcze ciemno lub też inaczej mówiąc ostatnie chwilę ciemności. Pijąc kawę podziwiałem budzący się dzień. Słońca jeszcze nie było widać na horyzoncie, ale robiło się coraz jaśniej. Ruszyliśmy w drogę. Gunter wybrał miejsce, że względu na kierunek wiatru. Jadąc tam po drodze zobaczył duże Kudu. Zatrzymał samochód i dał mi znak do wysiadki. Coś go źle zrozumiałem, bo zabrałem tylko, że skrzyni jeden sztucer. On tego nie widział, bo oddalil się o kilka kroków i obserwował przez lornetkę co się dzieje. Kiedy do niego doszedłem zrobił zdziwioną minę i dał mi znak, żebym wrócił po drugi, bo to nie ten będzie potrzebny. Wgramoliłem się cichutko na skrzynię, ale coś brzęknęło w podłodze Toyoty, bo jak wróciłem z drugim sztucerem to Kudu już nie było a Gunter obwieścil mi, że jak tylko źle stąpnąłem w samochodzie to Kudu się zerwało. Wróciliśmy do samochodu i podjechaliśmy do miejsca, które sobie wymyślił na dzisiaj, ale tam nic się nie działo więc po godzinie dał za wygraną i zadecydował, że zmieniamy miejsce.

Po kilkunastu minutach byliśmy w zupełnie nowym miejscu. Usadowiliśmy się na ambonie i czekamy. Przez pierwsze pół godziny - nic. Jakieś perliczki tylko i gołębie. Po pół godzinie powoli zjawiają się łanie Kudu. Ładne, pręgowane, płoche. Po jakimś czasie jest ich z 15, ale wszystkie łanie, w różnym wieku. Bardzo młode i starsze. Po kilkunastu minutach zjawia się byk Kudu, ale młody. Poroże niczego sobie, ale Gunter zadecydował, że za małe. Czekamy na jakiegoś starszego. Po kilku minutach zjawiają się dwa byki Kudu, ale jeszcze młodsze. Można powiedzieć, że szpicaki. Mają jeszcze fru fru w głowie, bo zaczynają ze sobą walczyć dla zabawy. Ten starszy spokojnie sobie chodzi, tylko łanie sprawiają wrażenie, że są nerwowe.

Trwa to z pół godziny. Spektakl nieziemski, bo łanie są w odległości 44 metrów. Po jakimś czasie zjawia się Hartebeest, ale łania. Po niej druga a po niej młody byk. Powoli zaczyna być więcej byków Hartebeest. Mierzę lornetką laserową dystans - około 80 metrów. Jest kilka byków, które wyglądają na dorosłe. Gunter pokazuje mi jednego z lewej strony. Pytam go, który sztucer mam wziąć - 7mm czy .357. Gunter śmieje się i mówi - po co masz ryzykować z 7mm jeśli możesz go od razu położyć .357. Mierzę dystans - 74 metry. Według niego ten byk jest najstarszy w grupie, bo ma najgrubszą nasadę rogów. Powoli celuję. Byk stoi i przeżuwa trawę. Postanawiam jeszcze nie strzelać, bo boję się ponieść brawurze. Jak na razie położyłem trzy za każdym razem używając jednego naboju. Głupio by było teraz dać plamę, bo się niby poczułem dobry w te klocki. Myślę o tym i biorę jeszcze jeden głęboki oddech. Jestem dobrze oparty. Wypuszczam powietrze i ciągnę spust. Pada basowe splasz mojej Berty (tak Gunter nazywa moje .357 Weatherby). Byk pada na miejscu na kolana. Ma siłę tylko, żeby obrócić się w miejscu odpychając się tylnymi racicami i już nieruchomieje. Gunter śmiejąc się rzuca do mnie po polsku - DARZ BÓR. Normalnie powinno się tu mówić Darz Busz a nie Darz Bór. (powiedzenie zasłyszane u Pawła Kardasza). Jak na razie Busz jest łaskawy.

Zaczynam się śmiać z tego polskiego pozdrowienia poczynionego przez Niemca. Sympatyczny facet z niego. Pytam się go ile czasu normalnie przeznacza na odczekanie po strzałe. Zależy od przypadku. On obserwuje zachowanie zwierzęcia w momencie przyjęcia kuli i decyduje po jego początkowym zachowaniu. Od 5 minut do pół godziny. Na mojego Hartebeesta postanowił czekać tylko 5 minut.

Po 5 minutach idziemy go obejrzeć. Jest super stary. Gunter idzie po samochód a ja zostaję na miejscu i przeżywam te cudowne chwilę w samotności z pięknym Hartebeestem. Po kilkunastu minutach Gunter podjeżdza, ale ma już inny plan w głowie. Jest dopiero 8.00 rano. Bierze radiotelefon i wzywa samochód z pracownikami, żeby zabrali Hartebeesta a my pakujemy się i jedziemy na trzecie miejsce. Na skraj wielkiej polany. Usadawiamy się na ambonie i czekamy. Przez 3 godziny pies z kulawą nogą się nie pojawił, pomimo zapewnienia Guntera, że jest to jedyne miejsce gdzie jest woda i że jeszcze nikt w tym miejscu nie oddał ani jednego strzału. Wygląda to nawet prawdopodobnie, bo ambona rzeczywiście nowiutka. Po dwóch godzinach Gunter zasypia a ja robie mu kompromitujące zdjęcie- śpi w pracy !!! Kolo 11.00 budzi się i proponuje, żebyśmy wpadli do obozu na śniadanie. Nie mam nic przeciwko, bo robi się straszny upał. Wracamy w południowym skwarze. Gin tonic przed śniadaniem rozwiązuje nam języki. Ja mu opowiadam o rozwodzie a on o tym jak dwa lata temu po 11 września - połowa klientów anulowała rezerwacje. 27 myśliwych z U.S.A. postanowiło nie lecieć samolotem. Od tamtego czasu zaczęły się jego kłopoty z żołądkowymi nerwobólami. Gaworzymy sobie w czasie kiedy kucharz przygotowuje śniadanie. Ja ładuję zdjęcia z aparatu do laptopa. Oglądamy je razem jak każdego dnia. Widząc, że zrobiłem mu zdjęcie na ambonie jak ciął komara w pracy - patrzy na mnie i mówi - wiedziałem, że nie mogę ci zaufać, ale mówi to śmiejąc się i zaprasza do stołu. Jemy śniadanie i umawiamy się na 16.00 po codziennej sjescie. W dali słychać grzmoty, ale deszczu od kilku dni nie widać. W obozie jesteśmy tylko w trzy osoby plus Laica - suka tropicielka. Prawdziwy raj na ziemi, zagubiony gdzieś w afrykańskich buszach. Rodem wyjęty z Hemingwaya.

Zostało jeszcze kilka dni polowania. Jestem coraz bardziej zrelaksowany. Na mojej liście jest jeszcze Kudu i Impala z antylop. Warthog, Baboon jak akurat się napatoczy. Może zebra i Gnu jak na prawdę nie będzie co robić.

O 16.00 wypiliśmy kawę i patrzyliśmy jak zanosi się na ulewę. Wiatr zaczął wiać z ogromną siłą. Gunter wciągał długie buty na nogi i kiwał głową, że będzie trudno wybrać miejsce, bo wiatr się co chwilę zmienia, ale w końcu wyruszyliśmy, bo podobno wiatr nie przeszkadza tylko duża ulewa. Siedziałem na skrzyni jak właśnie lunęło. Gunter zatrzymał samochód. Ściągnąłem sztucery z haków i wciągnąłem je do kabiny - siebie również.

Jechaliśmy w deszczu, wolniej niż zwykle, bo Gunter nie mógł się zdecydować gdzie mamy pojechać. Dojechał do miejsca gdzie droga się rozwidlała i nie mógł się zdecydować gdzie jechać. Chyba ten jego instynkt nawala w czasie deszczu. W końcu coś zdecydował i ruszyliśmy. Zjawiliśmy się w jakimś nowym miejscu. Wdrapałem się na ambonę i zobaczyłem na ławce gąbki obszyte jakąś koronką. Śmiać mi się zachciało, bo pomyślałem sobie, że wybrał to miejsce z powodu komfortu dla 4 liter. Rozsiedliśmy się i zaczęliśmy się rozglądać. Ale, że nic się nie działo więc zaczęliśmy gadać. Nie cichutko rozmawiać tylko po chamsku gadać. Deszcz lał, a my udawaliśmy, że wierzymy w to, że jakiś zwierz tu się zjawi. A tak na prawdę to chyba w tę ulewę nie chciało nam się schodzić z ambony i drałować do samochodu. Okazało się, że zna jednego z moich znajomych z klubu w Montrealu więc zaczął mi opowiadać o jego 4 wizytach w Namibii. Śmiechu było co nie miara. Potem przypomnial sobie jak regulowaliśmy lunety w moich sztucerach i jak po 45 strzałach zerknął do moich pudełek z nabojami gdzie zostało 55 sztuk i powiedział, żebym może dał spokój, bo mi zabraknie amunicji na safari. Wtedy nie zrozumiałem o co mu chodzi, ale teraz po 4 antylopach rozłożonych 4 nabojami zaczął mi opowiadać jaka jest średnia. Dziesięć strzałów, żeby mieć jedno trofeum. I to podobno 95 procent myśliwych. Wybałuszyłem ślepia ne ten news, ale w trakcie rozmowy doszliśmy do wniosku, że tylko ci którzy elaboruje własną amunicję mają te motywacje, żeby te 500 naboi rocznie wystrzelać - poszukując najlepszej recepty na swój nabój. Reszta wystrzeliwuje trzy naboje na rok i jedzie na safari.

W ciągu dwóch godzin przez polanę przemaszerowały dwie lochy Warthoga więc upewniliśmy się, że jeśli nic się nie dzieje to nie dlatego, że gadamy, tylko dlatego, że po prostu nic nie przychodzi. Deszcz przestał padać więc zleźliśmy z ambony i idąc do samochodu już sobie przyrzekliśmy, że jutro rano zerwiemy się tak jak dzis, bo rano zwierzęta się przemieszczają a po poludniu dużo mniej.

Tak też się stało. Tego ranka dobrze mi się spało, bo noc była rześka. Gunter obudził mnie krzycząc moje imie. Jak zwykle poranny kawowy rytuał i w trasę. Po drodze kilka razy sprawdzał jaki jest wiatr. Dotarliśmy na jakieś miejsce po pół godzinie. Usadowiliśmy się i czekamy. Pies z kulawą nogą nawet się nie pojawił. Po godzinie zmieniamy miejsce. Znów sprawdzanie wiatru i kilkanaście minut jazdy samochodem.

Wskrabujemy się na ambonę i czekamy. Zjawiają się jakieś łanie Kudu i jakiś młody byk Kudu, ale za młody. Po jakimś czasie dwa średnie byki Kudu, ale też za małe i za młode. Zaczynam gawędzić z Gunterem na temat antylop rodzaju żeńskiego, które mają rogi. Okazuje się, że 4 gatunki są dostępne w tym regionie. Zaczynam go podpytywać o różnice między bykiem i łanią. Gunter wyjaśnia mi, że generalnie rogi łań są cieńsze u nasady, ale za to dłuższe i że to fajnie wygląda jak się ma na ścianie dwa rodzaje obok siebie. Zaczynam podejrzewać, że przeszedł jakiś kurs marketingu, bo tak niby od niechcenia, ale dobrze mu to idzie. Zaczynam mu mówić, że na mojej liście mam jeszcze dwie antylopy, które ciągle biegają po buszu więc nie będę się uganiał za łaniami byków, które już mam na rozkładzie. A on to, że to nic nie przeszkodzi - walniesz jakąś łanie jak się akurat nawinie, odciągniemy ją w cień i za 15 minut zobaczysz jak natura szybciutko zapomina o tym co się stało.

Właśnie na polanę wparadowała łania Oryxa. O widzisz, mówi Gunter pokazując mi ręką, to jest stara łania Oryxa. Ma cieńsze rogi, ale za to dłuższe.

Popatrzyłem na niego z uśmiechem i pokazałem palcem, żeby mi podał .375, bo akurat stał z jego strony. Gunter grzecznie i bez słowa podał mi sztucer. Poczekałem aż łania skończy pić i zbliży się do bryły soli. Cała wizyta trwa nieraz do 20 minut więc nie ma co się spieszyć, najważniejsze, żeby nie zranić zwierzęcia. Odległość 62 metry. Przymierzam się i powtarzam swój rytuał. Najpierw uspokajam oddech. Potem sprawdzam kolbę czy dobrze siedzi w dołku. Następnie sposób Witka z Polski - nie podniecaj się, bo w stodole nie trafisz. Potem sekunda poświęcona Gunterowi - nie mogę zrobić plamy przed Niemcem. Kula przeszywa łanię. Ta stoi i jakby brała wielki chalst powietrza. Zaczyna iść. Spkojnie jakby się nic nie stało. Robi kilka kroków równym tempem. Trochę zbaraniałem na ten widok. Zaczynam przeładowywać sztucer. Gunter kładzie mi rękę na ramieniu mówiąc, że nie trzeba. Łania zwalnia po kilku krokach i jak w zwolnionym tepie klęka, a potem powoli przewraca się na bok. Teraz widać, że kula przeszła na wylot. Gunter podaje mi rękę i czekamy kilka minut, żeby odciągnąć łanie w cień. Widzę, że Gunter jest zadowolony ze swojego marketingu. Przyrzeka mi, że zdążę jeszcze mieć Kudu i Impale. Odciągamy łanie w cień i wracamy na ambonę. Po 15 minutach życie wraca do normy. Pojawiają się Warthogi, ale lochy z warchlakami. Potem znów łanie Kudu. Znów Oryxy.

O 11.30 Gunter daje znać, żebyśmy pojechali do obozu, bo robi się strasznie gorąco. Poszedł po samochód a ja zostałem na ambonie. Myślę sobie, że coś może akurat wyjdzie jak go nie ma, więc mu zrobię niespodziankę, ale nic nie wyszlo. Gunter rozpruł trochę brzuch łani, żeby wypuścić patrochy i zaczynamy ładować łanie za pomocą lebiodki. Oryx to duża bestia. Więc rozwijamy stalową linkę, żeby zaczepić za szyję antylopy i tu pojawił się kłopot. Dzień wcześniej jakiś Boy (jeden z pracowników Guntera) używał to urzadzenie i zablokował stalową linkę w bębnie. Pierwszy raz usłyszałem jak Gunter klnie i jaka jest jego opinia na temat koloru skóry i jej powiązan z ilością szarych komórek w mózgu. Zaczęliśmy ciągnąć linkę, żeby ją odblokować, ale nie dało rady. Zaproponawałem, żeby ją przywiązał do drzewa i ruszył samochodem to się odblokuje i odwinie. Tak też zrobił i mogliśmy załadować łanię na skrzynie. Upał się zrobił nieznośny. Od kilku dni nie spadła kropla deszczu. Dojechaliśmy do obozu, wziąłem natrysk, przebrałem się i zasiedliśmy do śniadania. Gunter wyglądał na zmęczonego, ale myślę, że już od lat wyrobił sobie taki rytm życia. Cztery godziny pracy, sjesta , cztery godziny pracy, fajrant.

Zaproponował mi, żebym sobie poszedł w busz postrzelać do szakali, bo to szkodniki i zabijają małe antylopy. Tak zrobiłem. Wziąłem 7mm na ramie i poszedłem w busz. Niestety sił mi tylko starczyło na pół godziny marszu w tym upale. Nie widziałem ani jednej żywej istoty która by w taki upał maszerowała w buszu. Wróciłem do namiotu i położyłem się spać.


Zobacz dalej

Opracował 16/12/2003
Sławek Łukasiewicz

Powrót do polowań


Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.