DZIENNIK
Redaktorzy
   Felietony
   Reportaże
   Wywiady
   Sprawozdania
Opowiadania
   Polowania
   Opowiadania
Otwarta trybuna
Na gorąco
Humor
PORTAL
Forum
   Problemy
   Hyde Park
   Wiedza
   Akcesoria
   Strzelectwo
   Psy
   Kuchnia
Prawo
   Pytania
   Ustawa
   Statut
Strzelectwo
   Prawo
   Ciekawostki
   Szkolenie
   Zarządzenia PZŁ
   Przystrzelanie
   Strzelnice
   Konkurencje
   Wawrzyny
   Liga strzelecka
   Amunicja
   Optyka
   Arch. wyników
   Terminarze
Polowania
   Król 2011
   Król 2010
   Król 2009
   Król 2008
   Król 2007
   Król 2006
   Król 2005
   Król 2004
   Król 2003
Imprezy
   Ośno/Słubice '10
   Osie '10
   Ośno/Słubice '09
   Ciechanowiec '08
   Mirosławice '08
   Mirosławice '07
   Nowogard '07
   Sieraków W. '06
   Mirosławice '06
   Osie '06
   Sarnowice '05
   Wojcieszyce '05
   Sobótka '04
   Glinki '04
Tradycja
   Zwyczaje
   Sygnały
   Mundur
   Cer. sztandar.
Ogłoszenia
   Broń
   Optyka
   Psy
Galeria
Pogoda
Księżyc
Kulinaria
Kynologia
Szukaj
autor: ANDY28-09-2011
Tadeusz

Piekielny mróz od kilku dni. Dłonie mam czarne od smarów i węgla z kominka. Wychodzimy w roziskrzoną przestrzeń i wracamy z złotym dyskiem słońca za plecami. Słońcem, które jest tylko pięknym rekwizytem zawieszonym na nieboskłonie i poza tym, że świeci ciepła nie daje...

Zrobiłem kolejną włóczkę i ruszam z nią w głęboki śnieg przesieki. Wczorajszej nocy do padliny skierowała się kuna. Była już na dobrej odległości strzałowej gdy coś się jej zmieniło i zrobiła zwrot, szybko uchodząc. Dość rozpaczliwy strzał poderwał biały obłoczek. Niestety bez rezultatu. Rano sprawdziłem zestrzał. Maleńka kropelka farby to było wszystko. Starannie zaciągam swe ślady i na drągu z boku znaczę nowy trop. Może dziś będzie lepiej. Ogromny mróz powoduje, że zwierzyna porusza się chyba tylko z konieczności a noc jest nią tylko z nazwy. Można swobodnie czytać gazetę na ambonie...

Cały zziajany jak pies i z mokrą bielizną na grzbiecie wracam do naszego domku. Szybko zmieniam choć trochę suchszą koszulkę i gacie. Pomimo próby ich ogrzania przy kominku po założeniu mam wrażenie jakbym nałożył na siebie rozpaloną blachę. Dygot ciała i kłapanie zębów powoduje wstrząs całej chałupy...
Owinięty czym mogę wtulam się jak najbliżej buzującego w kominku ognia. Potężne bale trzaskają zwijając się w żarze. Komin aż huczy. Wolno robi mi się ciepło i z pod przymkniętych lekko powiek obserwuję pewne misterium.

Tadeusz wylazł z wyrka i ćmi kolejnego papierosa. Cały opatulony w różne ciepłości bagruje w ogromnej torbie pełnej klamotów... i jedzenia. Wyciąga w końcu sporą butlę pełną zakrzepłego smalcu i żurku. Z dużymi kłopotami wylewa zawartość do garnka. Myślałem, że to koniec. Gdzie tam, dalej gmera w torbie. Do gara trafia jeszcze ok. ½ metra swojskiej, pachnącej czosnkiem kiełbasy, którą pociął na foremne kawałki. Uruchamia maszynkę i stawia na niej garnek. Myślałem, że to już wszystko. Dalej szuka w torbie zapalając kolejnego papierosa. Myślałem, że po prostu szuka jakiegoś chleba. Nic mylniejszego. Na stół trafia spory przetak jajek. Wybiera jedno i tłucze o belkę. Idzie Mu to dość wolno ale w końcu udaje się go obrać z skorupek. Sięga po kolejne, które po dłuższej chwili chlupie smakowicie w garnku. I kolejne. Rozbudzam się całkowicie w niemym podziwie i obserwuję jak w garze znika sześć jaj. Sapnięcie zadowolenia, siada wygodnie i... kolejny papieros... Wstaje w końcu i długo miesza w garze łyżką. Solidny słup pary bucha pod powałę. Odstawia garnek na stół i młóci zawartość niespiesznymi ruchami. Długo to trwa nim dobiega soczyste sapnięcie i kwitujące – no trochę –‘podjadłem’. Daj Boże zdrowie – podpowiadam...

Po chwili ja również ‘zachęcony’ tym co przed chwilą zobaczyłem sięgam po małe – co nieco. Ciepło w środku tłumi fale dygotek wywołanych powstaniem od kominka. W domku jest bardzo zimno mimo wagonu drewna spalonego w jego żarłocznej czeluści. Niestety mści się szybkość z jaką powstał nasz domek i pewne błędy w ociepleniu a właściwie jego braku. Parę lat później choć w części usuniemy ten mankament, niestety nie do końca...

Rzut oka na zegarek – jest ok. 14. Mówię do Tadeusza – zbieraj się i pojedziemy na Berdech. Kręci się tam spory pojedynek i może dziś się zdecyduje pokazać profil. Opatulamy się w ogromne ilości odzieży. Dobrze, że dziś nie będę daleko musiał iść, bowiem tak ubrany szybko zagotuję się. Broń, lornetka, amunicja, latarka i pakunek z śpiworem dopełnia reszty. Swoim zwyczajem w wewnętrzną kieszeń wsypuję garść suszonych moreli, które pozwalają przetrwać te długie – ‘białe godziny’ oraz paczka papierosów i zapalniczka.
Kokosimy się z trudem w maluchu, zwłaszcza Tadeusz ma spore z tym kłopoty. Tusza i kilka warstw odzieży nie są dostosowane do wymiarów tego samochodu, ale innego wtedy nie miał...

Jest około godziny 15, co w środku lutego oznacza zupełnie jasno – dzień już sporo dłuższy. Ogromny śnieg na zasypanej drodze biegnącej w dodatku pod górkę powoduje, że wolno jedziemy. Przez zaparowane mocno szyby obserwuję otoczenie. Jesteśmy już blisko przekaźnika i nagle kątem oka na zupełnie pozbawionej czegokolwiek białej przestrzeni coś ogromnie czarnego i sporego podąża prostopadle do nitki asfaltu. Dzik – stawaj, rzucam. Zaskoczony Tadeusz zbyt mocno naciska na hamulec. Balansujemy w śniegu a ja usiłuję rozpiąć pas który się zablokował. Stoimy w końcu, otwieram drzwi i usiłuję się wydostać na zewnątrz. Niestety pas dalej trzyma a dodatkowo broń zaczepiła o coś muszką i nie mogę jej wyrwać. Dzik dobiega do fosy gdy ja jeszcze tkwię w samochodzie. Jest przed maską, gdy się w końcu uwalniam i przeskakuje na prawą stronę. O strzale nie ma mowy. Wybucham śmiechem serdecznym – psiakrew.

Zostaję na Berdechu, Tadeusz jedzie na ‘Modrzewie”.
Idę na stawy – jest tam zabudowana ambona. Po tym jak wyniósł się pojedynek może jakiś lis lub kuna. Niestety niebo zasnuło się chmurami. Po kilku podświetlanych nocach, ciemno jak w studni. Gdzieś ok. 18 słyszę trąbienie – mieliśmy siedzieć do północy przecież - komórki wtedy były – ‘nożne’. Co u licha. Zły zbieram klamoty i pnę się na górę. Trochę przygrzałem ubrany na wielkie spadki temperatury. Zachmurzenie sprawia, że jest odrobinę cieplej a to wyciska więcej potu...

Z uchylonego okienka samochodu wysuwa się co chwilę potężna chmura dymu. Już zresztą czuję aromat Camela bez filtra – palił tylko takie. Czemu zjechałeś pytam? Nic nie widzę a poza tym – głodny jestem...

Trochę mnie zatkało – po tym co widziałem na stole 3-4 godziny temu, ale...

Zapakowałem klamoty i jedziemy przez zaśnieżone pustacie, w końcu znajomy wjazd do domku. Wchodzimy pozbywając się śniegu. Dorzucam drewna do kominka. Zaczyna wesoło trzaskać i na ścianach filują rozbłyski. Ocalała słaba żarówka daje niewiele światła. Nowej po prostu nie można kupić – były wtedy rarytasem jak zresztą wszystko, łącznie z benzyną i gorzałą na kartki. Tadeusz wysupłał się z wielu par portek i kurtek i zaraz sięga po torbę. Na stole ląduje potężna pucha z szynką, kostka masła, jakaś bułka czy chlebek niezbyt wielki. Tadzio zawsze mówił, że na chleb trzeba ciężko pracować – resztę można kupić w – PKO S.A lub później w PEWEXSIE. To taki twór w ówczesnym PRL-u gdzie za dewizy można było kupić to, czym zwykłe sklepy świeciły pustkami.

Kroi dwie kromeczki chlebka i zabiera się za masło. Niestety próby smarowania spełzają na niczym. Masło jest zamrożone na kość. Zirytowany wyjmuje myśliwski, mocny nóż i z trudem kroi kostkę masła na foremne tafelki i spokojnie je układa na chlebie. Zadowolony z siebie zabiera się za szynkę i odcina z niej dwie potężne porcje formatu dłoni i grubości tak na oko ok. 1 cm. Układa szynkę na masełku i zabiera się do konsumpcji. Kilka kęsów jakoś upycha, ale obserwuję dyskretnie(mając w pamięci ten sławetny ‘żurek’ sprzed 3 godzin) jak coraz wolniej Mu to idzie. W końcu odkłada resztę kromki do jej sąsiadki na stole i przykrywa. W ustach ląduje Camel. Otacza się kłębem wonnego dymu i słyszę ciche:
- Cholera chyba mi coś zaszkodziło – nie mam zupełnie apetytu...
Odwracam szybko głowę aby skryć serdeczny uśmiech i tłumię odpowiedź.

Jaworze – luty 1984.


P.S. 19 września 2011 r. późnym wieczorem telefon. Po pierwszym słowie już, wiedziałem. 17 września w USA, odszedł na zawsze – Kolega i Przyjaciel – Tadeusz – Ted. Miał 58 lat...

...będziesz w kropli deszczu, liści drżeniu, pajęczyny dygocie...




29-09-2011 19:48Manek67Niby nic... ale tak autentyczne i ciepłe, że aż mi dech zaparło. Też miałem podobnego Kolegę, też "ćmił" nieprawdopodobne ilości fajek. Był tak samo szorstki w obejściu, jak i serdeczny kiedy się sięgnęło pod "wierzchnią warstwę". Mimo tego, że był o 20 lat ode mnie starszy zawsze mówił: "Ja coś panu powiem ...." (tak się zwracał do każdego).
"Panie Mirku, a gdzie się na dzika zasadzić?" (był strażnikiem w naszym kole) "Ja coś panu powiem: pójdzie pan na gruszkę na polu Staszka Harłacza, jak pan chce na odyńca, a jak pan chce warchlaka to na "Kurka" ambonę. Oczywiście zawsze szedłem na "odyńca" i nigdy nie wyszedł (a to pech :-P), a on szedł na "Kurka" i wracał z warchlakiem lub przelatkiem. Czasami na tej "odyńcowej" gruszce i ja coś strzeliłem, więc nie szkodowałem. A i tak najpiękniejsze były kolacje u niego w drewnianym domku na ganku, a potem nocki na sianie gdy zasypiało się do dźwięków pochrumkiwania świnek czy lekkiego rżenia jego pary koni. Echhh... gdzie ten czas.... :-(

Szukaj   |   Ochrona prywatności   |   Webmaster
P&H Limited Sp. z o.o.